Wczoraj po szalenstwie w kasynie MGM GRAND, w ktorym zaznalismy smaku wygranej (ten dzwiek przyplywu gotowki w maszynie jednorekiego do tej pory szumi mi w glowie…) i – niestety – przegranej (!), wrocilismy z totalnie pustymi kieszeniami do naszego hotelu EL CORTEZ usytuowanego w Downtown, przemierzajac zwawym krokiem kilkanascie kilometrow (co zajelo nam 2 godziny!). Po polnocy dotarlismy do celu zahaczajac jeszcze o swietlny spektakl we Fremont Experience. Glodni, zmeczeni, splukani… TURBOBIEDAKI. Jedyne czym dysponowalismy to 65$ na oplacenie hotelu. Zjedlismy nasze extra batoniki z platkow i orzechow, ktore zawsze ratuja nam zycie i – cieszac sie z tego, ze przynajmniej mamy dach nad glowa i spimy w lozku, a nie w samochodzie – szybko zasnelismy. Rano – po wczesniejszej prosbie – stan konta wzrosl na tyle, ze moglismy zjesc w kasynie sniadanie (szwedzki bufet -tylko 6$ /os.) i… sprobowac jeszcze raz swojego szczescia. To byla zgubna decyzja! Owszem,w pewnym momencie zyskalismy nawet na tym calym szalestwie w Las Vegas 70$ czystej wygranej (a udalo nam sie wygrac te pieniadze ostatnimi dolarami w maszynie…). Tak wiec ta wygrana moglibysmy pozegnac Las Vegas cieszac sie z malego szczescia. Ale nie, moja natura hazardzistki (niestety poznalam siebie z tej strony…) nie poprzestajac na tym, chciala wiekszej wygranej. Jak grac to do konca! Hazard jest jak narkotyk – wciaga szybko i uzaleznia. Dostarcza bodzcow, wrazen i dlatego przez moment dalam mu sie omamic. Norbik zachowal poczatkowo wiecej rozsadku chcac sie wycofac w momencie wygranej, ale…niestety ulegl mojemu amokowi i swojej ukrytej zylce sportowej. I tym sposobem nie dosc, ze zwrocilismy nasza wygrana, to przebombalismy pewna istotna (?!) dla nas kwote. Niemalze ze lzami w oczach opuscilam to maniakalne miejsce, pelne kompulsywnych graczy, stanowiacych mozaike ludzkich charakterow i fizjonomii. I my poniekad stalismy sie elementem tej dziwnej mozaiki. Finalnej akcji ! w kasynie towarzyszyly wyrzuty sumienia i kolejna wiedza o sobie: jest em totalna ryzykantka! Opuszczamy Las Vegas z poczuciem straty – nie tylko finansowej. To przeklada sie takze na stan ducha. Samopoznanie bywa w pewnych momentach bolesne. No nic, zyskalismy chociaz doswiadczenie… Szkoda tylko, ze tyle nas kosztowalo… Jedziemy w strone Grand Canyon w dosyc markotnych nastrojach, lekko oszolomieni „kleska”. Ciekawe dokad zajedziemy na baku benzyny, ktory nam pozostal z tej calej szalonej imprezy?
=====================
Dobrnelismy do Williams, 150 km przed Grand Canyon. Nie mozemy podazyc dalej, bo paliwa starczy nam tylko na przejechanie 72 mil, a na koncie absolutne zero! Wlasnie zrobilismy zakupy w Safewayu za ostatnie 3$ – tak przemyslane jak za czasow akademickich w ekstremalnych sytuacjach egzystencjalnych. Banany (5 sztuk), 2 bulki i… cukierki, zeby oslodzic sobie zycie…Z dusza na ramieniu czekamy na wyplate z pracy Norbiego. To kwestia…kilkunastu godzin…Ale nie jest zle – mamy dach nad glowa (samochod), jeszcze nie skrecaja nam sie zoladki z glodu, a najwazniejsze, ze jestesmy razem i mamy w sobie nawzajem wsparcie. Hmm, nawet nie ma w okolicy butelek, zeby moc je spieniezyc – „czysty” teren. Czysto. Sa cienie i blaski naszej podrozy.Ale gdyby nie bylo tych cieni, to tak bardzo nie potrafilibysmy sie cieszyc z tego, co przynosi nam podroz. A przynosi Pelnie i jest po prostu CUDNIE! U nas juz po polnocy…Idziemy spac, a Wam kochani zycze milego, dobrego dnia. Caluje i tesknie.Pa!
Jędrzej Stefan
sty 11, 2007 -
W moim blogu zawieram myśli i znaczenia działań,blog:placzkowski.blog.onet.pl