Kochani! bardzo dziekujemy za wszystkie slowa pelne ciepla, ciekawosci i zniecierpliwienia. Od razu bije sie w piersi, ze nie opisywalem trasy na biezaco – codzienna jazda po -set kilometrow robi swoje. I nic tu nie pomoglby dluzszy pobyt, tak, zeby zobaczyc wszystko na spokojnie – wtedy wzielibysmy sobie na glowe jeszcze wiecej ;)
Ale do rzeczy. „Rozstalismy” sie z Wami przed polwyspem Olimpijskim. Jak nie trudno sie domyslic, wiele sie od tego czasu zdarzylo. Nie bede teraz opisywal w szczegolach (postanowilismy z Monia, ze po powrocie uzupelnimy wszystkie dni „z perspektywy”) ale tak po krotce dzialo sie tak, posluchajcie…
Park Olimpijski okazal sie bardzo ladny, za to wybrana na nocleg wioska indianska (niestety nie wigwamy, a tylko stare rudery ludzi, ktorzy zyja z polowow – nie sieci zarzucane z brzegu pezez Dzikich a kutry jak u nas na Baltyku. Dziura zabita dechami, dwie drogie knajpy z czego jedna to pizzernia i dwa motele, chociaz motele moglyby sie obrazic o to porownanie :) Wyjechalismy na drugi dzien z rana po nocy w aucie.
W telegraficznym skrocie – tempem galopujacym przejechalismy pod Mt Rainier (najwyzsza gora w Waszyngtonie), pozniej zatrzymalismy sie na chwilke pod gora Sw. Heleny (wulkan, ktory calkiem niedawno wybuchl pozbawiajac sie calkiem sporego fragmentu). Pozniej bylo Vancouver, Portland, gdzie absolutnie polecamy tani i bardzo dobrze utrzymany hotel White Eagle (byly klub polonijny – stad nazwa) z klimatem rock-and-roll’owym (akurat tego wieczoru graly dwa zespoly skladajace sie z rockmanow naruszoych juz zebem czasu – ale grali przednie, od swoich kawalkow po kowery The Doors – pychota!). Z Portland pojechalismy na poludniowy-wschod przez Madras do Bend, gdzie zeszlo nam troche czasu na bardzo prozaicznym zajeciu, ale obiecalem, ze nie zdradze publicznie ;) W Bend mielismy lekki niedoczas bo speszylismysie do kuzynki Moni, wiec rano skoro swit uderzylismy prosto przez Medford do San Francisco, gdzie mieszka rodzina Moni. We Frisco spedzilismy dwa wspaniale dni – po pierwsze, bo! nie musielismy nigdzie jechac (setki kilometrow dziennie po pewnym czasie zaczynaja doskwierac) ale przede wszystkim, bo zostalismy bardzo serdecznie ugoszczeni przez kuzynke Gosie i jej meza, Slawka (oczywiscie nie zapominamy o Patryku – ich synku). Bardzo nie chcialo sie nam opuszczac tak zacnych progow, ale co zrobic. Z Frisco udalismy sie otoczona wspanialymi widokami stanowa, oceaniczna Jedynka przez Santa Cruz i Monterey do zamku niegdysiejszego magnata prasowego Williama R. Hearsta, o ktorym nakrecono film Obywatel Kane (tzn. na podstawie jego zycia). Rozne rzeczy mozna o nim mowic, ale na pewno to co zbudowal (jedna z jego licznych rezydencji, slynny Hearst Castle – palac postawiony z rozmaitych fragmentow autentyznych starych budowli, wloskich scian zamkow, irlandzkich stropow, zgromadzonych starych rzezb, arrasow, malowidel i mebli, ktore niejednokrotnie maja po 300-400 lat!) zasluguje na podziw. Warto dodac, ze facet tego nie rozkradl, tylko miedzy jedna a druga! wojna kupowal to za bezcen jeszcze przed podpisaniem przez rozne pans twa aktow o ochronie dziedzictwa narodowego. Mozna wiec powiedziec, ze i dzialal legalnie i poniekad uratowal te rzeczy od rozpadu i ruiny. Hearst zapraszal tam znane osobistosci, m.in Chaplina, Ignacego Paderewskiego! Bardzo fajny dzien w tym palacyku.
Od Hearsta pognalismy przez San Louis Obispo do Santa Barbara (tez bardzo fajne i ladne miasteczko gdzie zastal nas Halloween – co za przebrania! ;)). Kolejny przystanek wypadl w Malibu, ale ze po sezonie to nie bylo widokow jak ze „Slonecznego Patrolu”, ale i tak przyjemnie. Brakowalo tylko kokosowego rumu :) Z Malibu pezez Santa Monica w wielkich korkach zawitalismy w Los Angeles. Coz tu napisac, jeden caly dzien w wielkim parku rozrywki Universal Studios (na kilku planach filmowych) – www.universalstudios.com – a drugi na zwiedzaniu Hollywood (Walk of Fame, czyli Hollywood Blvd ze slynnymi gwiazdami w chodniku, Chinski Teatr z jeszcze bardziej znanymi odciskami dloni w betonie, Bulwar Zachodzacego Slonca, czyli Sunset Blvd, no i centrum LA czyli Broadway z przepieknymi budynkami teatrow, niestety w tak zaniedbanym stanie, ze serce sie kraje – w niektorych w wejsciu porobione sa budy, gdzie handluja Meksykanie… bardzo dziwna i smutna sprawa.)
Z LA ruszylismy na polnoc do Sequoia NP i Kings Canyon NP, zeby poprzechadzac sie wsrod 2,5-tysiac letnich, ogromnych i przytlaczajacych kolosow, ktore wytrzymuja wszystko, lacznie z pozarami, a tylko nie miniona na szczescie gospodarke czlowieka (uf, ze to juz przeszlosc). Tego samego dnia w nocy zawitalismy do Lone Pine, malego westernowego miasteczka, gdzie m.in John Wayne i Gregory Peck, zatrzymywali sie gdy krecili w pobliskich gorkach swoje filmy (hotelik Dow Villa). W tymze tez hoteliku zostawilismy kurtki i moj telefon (stad tez ostatnio nie bylo z nami kontaktu), ale po telefonie zgodzili sie to nam wyslac do Denver, do rodziny Moni, uf!
Pozniej byla Dolina Smierci (m.in. znane z filmu Antonioniego o tym samym tytule Zabriskie Point i najnizej polozone miejsce na polkuli zachodniej -282 stopy (prawie 100m) pod poziomem morza), a zaraz po niej… Las Vegas, ktore tak jak sie spodziewalismy, zrobilo na nas wielkie wrazenie. To trzeba zobaczyc, bo opisac sie nie da (zdjecia niebawen)… Jak sie domyslacie my takze sprobowalismy swojego szczescia na Strip (glowna ulica z kasynami – Las Vegas Blvd Strip). Kilka razy wygralismy dwukrotna zainwestowana stawke (raz wygralismy $45, pozniej $177). Gralismy w MGM Grand i El Cortez, zwiedzilismy tez Luxor, Bellagio, Venetian, Wynn, Circus Circus, Cesar Palace i kilka innych. Niestety jak to jest z fortuna, szczegolnie w kasynie kazdy wie lub sie domysla… ostatecznie nie zyskalismy nic, a wrecz troche zostawilismy w automacie, kurka wodna, a mialo byc tak pieknie ;)
W tej chwili, zdruzgotani przegrana (jakies takie ciezkie serce) nocujemy w Williams, niedaleko Flagstaff, a jutro z rana ruszamy do Wielkiego Kanionu. Co dalej, los pokaze ;)
Jeszcze raz przepraszam, ze tak skrotowo, ale juz niebawem wszystko opiszemy dokladniej. Pozdrawiamy!