Rano zjedlismy skromne kontynentalne sniadanie, skladajace sie z bulki z dzemem i kawy. Dzisiaj zwiedzamy Stare Miasto. Niedziela to dobry moment, bo wszystkie koscioly mozna zwiedzac bezplatnie. Spacerem przeszlismy przez targ indianski w parque El Ejido dokonujac przy okazji pierwszych zakupow bizuteryjnych,-) Przy Plaza de la Independencia weszlismy do monumentalnej katedry w stylu neogotyckim, w podziemiach ktorej znajduje sie takze cmentarz z ciekawie rozmieszczonymi miejscami pochowku. Groby jak pudelka, oznaczone, podpisane, pelne magicznych bibelotow w postaci szczucznych kwiatow, laurek bliskich osob zegnajacych tym sposobem zmarlego, serduszek. W Ameryce Poludniowej postaci religijne przedstawiane sa w sposob bardzo dziecinny – figurki porcelanowe ubrane w strojne szaty – np. Matka Boska Dziewica, Dzieciatko Jezus. Obce jest mi takie dzieciece wyobrazenie i w pierwszym zetknieciu nie moglam sie do niego przyzwyczaic. Wszystko co zwiazane z religijnoscia przeslodzone i wyeksponowane w dziwnej jak dla mnie estetyce. Duzo sztucznych kwiatow, a jesli pojawiaja sie prawdziwe to potrafia stac w plastikowych butelkach po coca coli. W kosciele de San Francisco uczestniczylismy w mszy sw., co tez dla nas bylo osobliwym doswiadczeniem – spiewanie piesni w radosnym rytmie i niemalze podrygach ciala, klaskanie wiernych po kazaniu, odmawianie Ojcze Nasz ze wzniesionymi wysoko rekami, a na czas blogoslawienstwa wszyscy podchodza do oltarza, gdzie ksiadz kropi obficie wiernych woda swiecona ( i co ciekawe – KAZDY chce byc skropiony!). Przy placu San Francisco w niedzielne popoludnie odbywaly sie scenki kabaretowe i pokazy iluzonistyczne, cale rodziny maszerowaly przez plac z lodami w dloniach i roznymi smakolykami – oczywiscie odswietnie i dostojnie, spotkalismy tez przemykajacego lekko podpitego chlopine spiewajacego latynoska piosenke, w jadlodajniach (tam gdzie byl telewizor!) zbierali sie ludzie na wspolna posiadowke i ogladanie meczu, wielu pacybutow pracowalo na ulicach, a handel kwitl na calego… W porze lunchu, tzw. almuerzos udalo nam sie trafic do jednego z najlepszych lokali, gdzie jadaja miejscowi, a obiady sa bardzo dobre i smaczne. To bylo nasze pierwsze doswiadczenie kulinarne, ktore mocno zapisalo nam sie w pamieci i to nad wyraz pozytywnie! Podano nam w ramach almuerzos (to jest najtansza forma lunchu) zupe na bazie kurczaka, na drugie danie churrasco (smazona wolowina, jajko,smazone ziemniaki, avocado, salata i oczywiscie ryz, ktory jest tutaj podstawa prawie kazdego dania), do tego deser (czyli postre)- ciastko kukurydziane zawiniete w lisc i sok z egzotycznego owocu o nazwie „tomato de arbol”. Za to wszystko zaplacilismy zaledwie $2,20. Jesli tak bedzie wygladac kulinarna strona naszej wyprawy to z pewnoscia wrocimy dobrze odzywieni! I jesli nic nam nie bedzie po tym lunchu to mozemy spokojnie jadac w takich miejscach, jak i „tutejsi”. Moze to byla wyjatkowo rozchwytywana knajpa, bo ruch byl ogromny, a i sam kelner w pewnym momencie przysiadl sie d naszego stolika i palaszowal danie, ktore nam przed chwila zaserowal. Wszystko w porzadku! Po tej uczcie z pelnymi brzuchami wtoczylismy sie nieomal na El Pacinello – wzgorze (znaczace dosl.”buleczka”), na ktorym wznosi sie ogromny posag La Virgen de Quito – Madonny ze skrzydlamitrzyajacej na lancuchu u swoich stop weza, symbolizujacej pokonanie szatanskich mocy. Na wzgorze weszlismy po schodach prowadzacych do Garcia Moreno. Dowiedzielismy sie pozniej, ze bylo to bardzo ryzykowne, bo zdarzaja sie tutaj napady na turystow. Rzeczywiscie teren nie budzil milych wrazen – smieci, scieki, zaniedbane domy. Ponadto na El Pacinello prawie nikt nie wychodzi pieszo, zazwyczaj wszyscy wjezdzaja tutaj autobusem, bo droga na szczyt jest dosc meczaca i dluga, a przy tym jest to juz duza wysokosc bo 2850 m. n.p.m. Czulismy w pewnym momencie lekki dyskomfort wynikajacy z tego faktu, ciezej sie oddychalo, ale szybko sie przystosowalismy do wysokogorskich warunkow. Warto bylo tam dotzrec – widok na Quito i wulkan Pichincha wspanialy! W poblizu wzgorza panowal sielankowy, niedzielny nastroj. Wpatrywalismy sie jak dzieci i starsi puszczali kolorowe latawce…Wznosily sie wysoko i zadziwiajaco daleko…Przypomnial nam sie nasz „biedak” z z nad Baltyku… Caly dzien minal nam na poznawaniu miasta Quito i jego mieszkancow.