A co tam! Dzisiaj zaszalelismy i zamowilismy sobie sniadanie do pokoju…Skoro mamy do dyspozycji Royal Service to niby dlaczego nie mielibysmy z niego korzystac? Tak wiec podano nam Jugos de Naranja i Pina, tres Platos de Ftrutas Tropicales i Exoticas, Desayuno Typico Costa Rican (czyli omlet jajeczny i „gallo pinto” z cebulka, pomidorki), ciastka z marmolada z mango, francuskie tosty z miodem i cynamonem, kawe i herbate. Przyniesiono nam takie ilosci naczyn, ze ledwo miesily sie na tacy,-) O 9.00 pomknelismy nad ocean, bo zarezerowalismy sobie wycieczke kajakami na snorkeling. Z opcji tej skorzystala oprocz nas tylko jedna para z Hiszpanii. Wyplynelismy z przewodnikiem na kajakach spory kawalek, po czym zatrzymalismy sie przy rafie koralowej i po krotkim oswojeniu z grzbietami mlodych rekinkow, plywajacych w poblizu, wskoczylismy w rurkach, maskach i pletwach do wody. Jakies rybki plywaly tu i owdzie, a nawet cale lawice potrafily przemknac kolo nosa. Tpo mi przypomnialo o tytm, ze warto byloby zrobic kurs pletwonurka. To musi byc wspaniale doswiadczenie…Nasz amigo-przewodnik pokazal nam osmiornice, ktora nie mogla odessac sie od dloni Norbiego, dalej – rybe, ktora pod wplywem strachu lyka wode, nadyma sie i pecznieje przybierajac forme nadmuchanego okraglego balonika oraz inne ciekawostki ze swiata podwodnego. Milo dotkac takich storzen…Moglabym tak dlugo plywac w przestworzach oceanu ogladajac jego liczne skarby…Az szkoda bylo wracac. Wykapalismy sie i po godzinie wypozyczylismy katamaran. Po raz pierwszy plywalismy na takim sprzecie, ale Norbi posiada patent zeglarski, wiec nie mielismy problemu z ujarzmieniem katamaranu, nawet w ekstremalnych warunkach, jakie nam sie przydarzyly, bo akurat trafilismy na mocny wiatr i zblizajaca sie burze. W pewnym momencie mknelismy po oceanie z wiatrem i deszczem, mokrzy do suchej nitki, ale szczesliwi. A jak dobrze w takich warunkach smakuje najlepsze kostarykanskie piwo „Imperial”! Na brzegu po morkiej przygodzie spotkalismy sie z uznaniem siedzacej pod slomianym daszkiem publicznosci. Zadowoelni w strugach deszczu wrocilismy do hotelowego pokoju. Drobny lunch, sjesta, a wieczorem restaracja japonska. Tak dobrego sushi dawno nie jedlismy! W Nowym Jorku trafilismy do dobrej restauracji, ale tutaj wyjatkowo nam smakowalo.Na drugie danie zamowilam sobie krewetki scampi i osmiornice (ta ostatnia byla podana w zbyt duzych kawalkach, co mi nie za bardzo odpowiadalo…poza tym trzeba dlugo ja przezuwac, a ja do cierpliwych nie naleze…).Deser w postaci galki loda w pysznym ciescie pozostawil na koniec mily posmak. Perfecto! A przy tym pelnia romantyzmu.Po kolacji polozylismy sie na lezakach przy basenie saczac drinki : „Pura Vida!” oraz¨”malibu con leche”. „Pura Vida!” – to charakterystyczne przywitanie Kostarykanczykow oznaczajace dosl. ” czyste zycie”, a w przenosni to jest takie amerykanskie okey (dzieki, wszystko w porzadku)… Jedyna uciazliwoscia sa dla mnie moskity…Niestety pokasily mnie mocno paskudy zwlaszcza na posladkach – na lewym mialam 15 ukaszen(!), a na drugim – symetrycznie(!) 12. Poza tym mocno zainteresowaly sie moimi kostkami u stop i palcami oraz lydkami. Tak to jest miec slodka krew… Nawet Mugga – silny srodek przeciwko insektom- czasami nie pomoze…