Wlasnie niedawno, po kilku nieporozumieniach dotarlismy do Riobamby. Po kilku godzinach za klawiatura wreszcie ruszylismy w strone autobusu i zaczelo sie. Ledwie wyszlismy z taksowki podlecialo do nas dwoje ludzi, facet i babka, ktorzy zaczeli sie przekrzykiwac i licytowac u kogo lepiej jechac do Riobamby. Zaczeli tez lapac za nasze plecaki i probowac ciagnac je w swoja strone, na co usmiechnalem sie jeszcze szerzej i powiedzialem z naciskiem „uno momento”. Facet twierdzil, ze u niego lepiej, bo wprawdzie z przesiadka w Ambato, ale za to jedzie od razu i placimy $6 za dwie osoby. Babka natomiast miala jechac bezposrednio ale za 40min i $7. Jakos lepiej z oczu patrzylo facetowi.

To byl blad. Najpierw wleklismy sie 5km/h z dworca autobusowego przez miasto a gosc nawolywal jak zwykle w Ekwadorze „a Ambato! a Ambato! AMBATO!” (czyli „do Ambato!, …”) Pozniej ruszyl jak szaleniec z kopyta, chyba zeby nadrobic stracony czas. Po chwili zatrzymal sie przy sklepiku z produktami z trzciny cukrowej i tak sobie kupowal przez 10min! No do jasnej choroby! My tu spieszymy sie do Riobamby zeby kupic jeszcze dzis bilet, a gosc sobie slosycze kupuje spokojnie… Ok, ruszylismy w koncu pelna para. Po drodze zerknelismy jeszcze na DYMIACY nad Banos wulkan i rozsiadlszy sie wygodnie (no powiedzmy) zatopilismy sie w blogim nic-nierobieniu. Zblizajac sie do Ambato, nagle autobus sie zatrzymal a facet krzyczy do nas, ze tu sie przesiadamy do innego Autobusu do Riobamby. Po prostu dwa autobusy stanely sobie na srodku drogi i wymienily sie pasazerami. Jeszcze przy wyjsciu pytam faceta, co z zaplaconymi pieniedzmi az do Riobamby, na co skinal glowa i powiedzial, ze wiecej nie placimy. Taaaaaa…. Wsiadamy do drugiego autobusu, ruszamy i po 3 minutach podchodzi do nas chlopaczek i prosi o pieniadze, kolejne $2.5! Lamanym hiszpanskim dochodzimy do werbalnych wnioskow, ze poprzedni hombre zrobil nas lekko w trabe (pierwszy raz w Ameryce!) i niestety kierowcy tych autobusow ani sie nie znaja, ani nie pracuja u jednego przewoznika. W koncu po slowach Moni „En Ecuador hay mentirosos” (co znaczy, ze w Ekwadorze sa klamcy) dajemy chlopakowi $2 i jest spokoj. Po prawdzie to chyba tyle by nas wyszla podroz bezposrednia z Puyo do Riobamby, ale chodzi przeciez fakt, ze gosc nasz oszukal. No nic, nie duza strata.

W Riobambie zaczelismy od szukania noclegu. Heh, poczatek tez nie byl najlepszy. Najpierw taksiarz podwiozl nas do, jak twierdzil, hostelu lepszego niz ten, o ktorym czytalismy w przewodniku, ze tani, ale OK. Akurat. Wchodzimy do wynedznialej kamienicy, w ktorej kazdy pokoj byl okupowany przez klientele bodajze hipisowska, albo cos w tych klimatach. OK, nie chodzi tu nawet o ludzi, ale te pokoje nie mialy okien, a farba byla w kolorze blizej nieokreslonym acz jaskrawym. Ciemne, wysokie klity po $5 bez lazienek i tyle. Kto widzial film Ridleya Scota „Lowca androidow” i pamieta jedna z ostatnich scen walki Deckarda z replikantem Royem Battym w opuszczonej kamienicy Bradbury Building i podzieli to przez 100 ten bedzie mial wyobrazenie naszego hosteliku. Wymiotlo nas stamtad wprost do tego z przewodnika… TO SAMO! Nie wiem co taksowkarz mial na mysli, mowiac ze jest lepszy. Po 2 minutach bylismy juz pod drzwiami dosc dobrego hotelu Tren Dorado, ale nie bylo juz miejsc. Tu dowiedzielismy sie, ze niestety kolej strajkuje, bo juz dawno nie bylo dotacji Panstwa na remont (a potrzebuja chyba $1mln), wiec nie jezdza zadne pociagi na trasie Quito-Cuenca, w tym i nasz do Nariz del Diablo. Wyladowalismy wiec tymczasem w dosc porzadnym hoteliku Riobamba ($9/os) i poszlismy spenetrowac kulinarnie nocne miasto. Tu przynajmniej kilka rzeczy jest otwartych dluzej. Wygladaja jak oazy na oceanie zaciagnietych, pancernych zaluzji.

Jutro na razie nie wiemy co robimy, bo okaze sie to dopiero jutro :-) ale mielismy juz propozycje pojechania na wulkan Chimborazo, najwyzszy szczyt na Ziemi, liczac od jej srodka. Zobaczymy, a moze pojedziemy do Alausi, gdzie jest stacja tuz przed „Nosem Diabla” i tam zlapiemy jakis pociag…

Na razie siedzimy w kafejce internetowej i skrobiemy :-)