Przyjechawszy wczoraj w nocy do Puyo powiedzialem taksowkarzowi ($1 w obrebie miasta za 2 osoby), zeby nas zawiozl do hostelu polozonego najblizej agencji turystycznej Papangu-Atacapi, poniewaz wyczytalismy, ze ta agencja przekazuje najwiecej pieniedzy indianom, u ktorych sie zyje przez te kilka dni (jak sie pozniej okazalo to juz przeszlosc – agencja to teraz Papangu a indianie od kazdej osoby na 3-dniowej wycieczce, ktora kosztuje $150 dostaja tylko $30). Taksowkarz zaproponowal nam ho(s)tel Araucano (przepraszam wszystkie hotele), ktory opisany byl w przewodniku jako ciekawy i schludny. No niestety, byla to lekka porazka. Nie za wielka, ale jednak. Dobrze, ze to tylko na jedna noc. Tzn. bylo czysto, ciepla woda i niby wszystko ok, ale np. poczatkowo dostalismy pokoj z oknami otwierajacymi sie na… korytarz hotelowy (bo nie chcialem na ulice, zeby nie bylo za glosno), ale w obliczy braku wyboru wzielismy z oknami na ulice, na ktorej zycie kwitlo do poznych godzin wieczornych a zaczynalo sie ze wschodem slonca, gdzies kolo 6 rano. Swietnie! Jeszcze rano okazalo sie, ze cos chyba nie za dobrze podzialalo na moj zoladek, ale szybko przeszlo w godzinach poludniowych :-)

Wiedzac, ze agencja otwiera sie okolo 7.30 (zreszta wersje byly rozne w zaleznosci od pytanej osoby) wstalismy szybko, Monia pudrowala jeszcze nos, a ja polecialem do agencji (okolo 8.00), zeby w razie czego zaklepac wycieczke. Mielismy szczescie, bo mily chlopak o imieniu Tupac, powiedzial mi, ze ma wlasnie na dzis grupe 5. dziewczyn i moze nas jeszcze zabrac na 2 dni do dzungli, ale wyruszaja za 10 minut. Swietnie, niewiele czekajac wreczylem mu $204 za nas i polecialem po Monie. W trakcie wbiegania po schodach zamowilem szybkie 2 sniadania wliczone w cene noclegu i pobieglem do pokoju. Moncia okazala sie juz zwarta i gotowa, wiec zbieglismy na dol, oczywiscie po sniadaniach ani sladu, wiec powiedzialem babce, ze mamy 5min. Doslownie wpakowalismy w siebie posilek i polecielismy do agencji. Dziewczyny (Szkotki) juz czekaly, a z nimi przewodnik, ktorym okazal sie Tupac. Czekalismy wiec na samochod. W miedzyczasie dostalismy kalosze (w dzungli nawet przewodnik indianski chodzil w kaloszach – bo mokro i bloto) i ruszylismy pickupem na skraj lasu, gdzie mial nas odebrac Hugo Vargas, nasz przowodnik.

Piszac po krotce, u Hugo bylo wspaniale. Na poczatek nas pieknie przywital z cala rodzina, podziekowal za wizyte, poczestowal chicha (napoj o smaku lekko cytrynowym robiony przez kobiety, ktore zuja juke i wypluwaja do miski, gdzie lekko fermentuje) zalozyl nam na glowe anakonde i zaprosil na posilek. Przez te dwa dni plywalismy canoe (sam je ciagnalem po kamieniach w strumieniu bo Hernan, syn Huga, i jego siostra w pewnym momencie nie dali rady sami), plywalismy w rzece i pod swietym wodospadem (gdzie, jak straszyl z usmiechem Hugo, zuje dyza anakonda), chodzilismy po selvie ogladajac rosliny, z ktorych wiekszosc, jak sie zdaje, jest na problemy zoladkowo-jelitowe, bujalismy sie na lianach, jedlismy indianskie potrawy, ktorych glownym skladnikiem sa banany (odmiana traktowana jak u nas ziemniaki, nadajaca sie tylko go gotowania), palma, jajka, juka i fasola.

Hugo, oprocz tego, ze jest rdzennym amazonskim indianinem z plemienia Keczua to tez troche szaman (pisze troche, bo on tak twierdzi, przy czym zastrzegam ze wielkim szamanem byl jego dziadek). Nosi przy sobie maly kamien, na ktory czasem pluje napojem na bazie alkoholu i kory jakiegos drzewa (w smaku i kolorze podobnym do whiskey), bo twierdzi, ze ten kamien tez to lubi. Kamien jest jego amuletem, ktory go chroni i pomaga w uzdrawianiu chorych czlonkow rodziny. Poza tym przydatny okazuje sie tez dym (z jakiegos ziela lub papierosowy z braku alternatywy w dzungli) – gdy padal deszcz, Hugo zapalal, wyciagal kamien i machajac w strone, w ktora ma odejsc deszcz, syczac i wydmuchujac dym odganial chmury – trudno uwierzyc, ale to dzialalo (chyba na zasadzie, ze deszcze sa tu bardzo przelotne, ale jednak). Z apteczki indianskiej dowiedzielismy sie tez, ktore rosliny sa na sen, ktore do pobudzania, gdy brakuje sily i motywacji (Monia poddala sie takiemu energetyzowaniu przez chloste roslina, ktora miala wszedzie kolce, wieksze i mniejsze, i ktora jest tez anastetykiem zarazem – wyszla z tego lekko podrapana, ale jakby zywsza :-)), ktore sa na ugryzienie weza (curarina), a ktore na wszelkie skaleczenia, czym maluja sie kobiety, czym sie perfumuja. Pokazal nam tez slynna liane ayahuasca wykorzystywana przez wielkich szamanow do uzdrawiania (dzialanie halucynogenne). Wszystko to bylo naprawde bardzo ciekawe.

Na noc rodzina przyniosla nam zbite z desek lozko. Postawili je w „dziennej chacie”, miejscu gdzie w trakcie dnia toczy sie cale zycie, gdzie sie przygotowuje potrawy, gdzie sie odpoczywa na hamakach. Dlatego wlasnie tu, bo nie spodziewali sie 7 osob. Dziewczyny spaly w specjalnie zbudowanej dla turystow chalupinie z lozkami – my w prawdziwej chacie, gdzie zyje ta rodzina. Taka chata jest budowana przez 6 miesiecy, ale przytrwa w normalnym uzytkowaniu 20 lat. Hugo do samej polnocy siedzial z nami (Szkotki poszly juz spac), gral na gitarze, spiewal ekwadorskie i peruwianskie piosenki i co jakis czas pociagal swoja „whiskey” na wzmocnienie ;-) Ciutke wczesniej, powiedzial synowi, ze jego nastepny syn bedzie mial na imie Norbert (wymawial to jak no ver czyli „nie patrz” :-) Poczciwy chlop, naprawde nas polubil, a my jego. Na koniec obiecal mi, ze jutro po powrocie z wodospadu postrzelam z dmuchawki (2 godziny szlismy strumieniem w kaloszach, z kotrych i tak caly czas wylewalismy wode. Kalosze spelnialy tu tylko taka role, ze szybko schly i nie byly tak sliskie na kamieniach w wodzie.. no powiedzmy. Ekwilibrystyka najwyzszych lotow ;-))
Sama noc tez byla niezla. Nawet nie mowilem Moni, ze wokol kreca sie 4-5cm karaczany (bo karaluchem tego nazwac nie mozna bylo :-)). Hugo, zapewnil nas, ze co prawda zyja tu tarantule, ale akurat w tej chacie ich nie ma, bo on opryskal czyms przeciw pajakom. No OK, co bedziemy wnikac. W srodku nocy zaczal szczekac pies, ale gdy zaswiecilem latarke, zaczal machc ogonem, polazil po czym zwinal sie w klebek w wygaslym popiele ogniska i zasnal – poczciwa psina, Monia najchetniej wzielaby tego biedaka do Polski.
Na koniec sam pamietal o naszej wczesniejszej rozmowie i tuz przed odajzdem postrzelalem z dmuchawki – fajna sprawa. W ogole dlugo by pisac o pobycie u Hugo. Jakos tak sobie nas upodobal, ze przez caly czas nas wolal i cos pokazywal nowego.
Dzis jeszcze spimy w Puyo w hostelu Libertad ($5/os vs. $10 najczesciej), ale jutro po poludniu jedziemy juz do Riobamby zeby zalapac sie na kolej zelazna do Nariz del Diablo czyli Nos Diabla.