W Banos, malym i bardzo turystycznym miasteczku, gdzie wszystko dziala do poznych godziny wieczorno-nocnych, postanowilismy skorzystac ze zrodel cokolwiek termalnych. Samo miasteczko lezy w poblizu wulkanu Tungurahua i niegdys z tego powodu bylo w permanentnym stanie czerwonego alarmu. Dzis zmieniono ten alarm na nizszy, pomaranczowy, ale to nadal stan gotowosci w razie erupcji, ktora ostatnio miala miejsca w 1999. Wtedy tez ewakuowano cala ludnosc, ale ze zagrozenie troche zmalalo, wielu obywateli nielegalnie, mimo zakazu wrocilo do swoich opuszczonych domow. Cos w tym jest, bo wracajac na drugi dzien z trasy rowerowej, stalismy w korku z powodu osuniecia zbocza na ulice (koparki musialy tony gruzu zrzucic ze zbocza nizej) – ale o tym pozniej.

Od samego rana, zaraz po sniadaniu zrobilismy sobie maly, 5-godzinny trekking po oklolicznych wzgorzach z malymi sciezynkami (malo ludzi). Spotkalismy tez pana, ktory akurat budowal nowy dom na wzgorzu i ktory zaprosil nas do srodka, zeby pokazac ile ma pokoi i ze ma widok na wulkan, na odlegle szczyty i w ogole „naj” :-) Fajny gosc.
Po powrocie z wycieczki i malym odpoczynku w centrum zaplanowalismy wieczorne kapanie. W drodze na baseny sprobowalismy swiezej trzciny cukrowej, z wyrobow ktorej slyna rejony Banos – bardzo dobra w malych ilosciach. Same zrodla tez zrobily na nas wrazenie.. Wydawolo mi sie, sam nie wiem czemu, ze beda to termy wsrod skal, roslinnosci, na tle natury jednym slowem. Niestety, byly to baseny bardziej jak w Ciechocinku (te dzis juz zamkniete). Dwa malutkie baseniki z „wrzatkiem”, jeden prawie do plywania (plyciutko) i jeden, ktory byl akurat napelniany woda, ktora na oko musialaby miec ze 200stC, gdyby tylko nie byla plynna ;-) Baseny leza tuz pod skarpa z ktorej spada srednich rozmiarow wodospad. Wpradzie wiedzielismy wczesniej, ze wieczorami na tym basenie jest baaardzo duzo ludzi, ale muslelismy, ze to tak powiedziane na wyrost. Nie bylo :-) Mniejszy basenik zajety po brzegi przez seniorow (troche goretszy), mniejszy przez mlodszych ludzi i dzieciarnie (ze 4st. chlodniejszy). No skoro juz zaplacilismy $4 za wejscie to postawilismy sobie za cel wbic sie miedzy autochtonow. Udalo sie znakomicie. Od czasu do czasu z wrzatku lecielismy pod wodospad (rynna wyprowadzona spod samego wodospadu), zeby sie schlodzic. Najwazniejszym warunkiem na termach bylo to, ze wszyscy musza sie przed wejsciem do basenow WYSZOROWAC MYDLEM! Nie jak u nas wejsc pod prysznic i sie zmoczyc ;-) Wiadomo, u nas zycie jest jednak ciut bardziej higieniczne.

Najsmieszniejsze jest to, ze zawsze w takich miejscach podchodza do nas dzieciaki, pytaja skad jestesmy, jak mamy na imie, czy nam sie tu podoba, ile mamy lat i to dokladnie w tej kolejnosci. Za kazda odpowiedzia odchodza, przekazuja to albo starszemu rodzenstwu albo rodzicom i przychodza po nastepne wiesci. Monia robi tu straszliwe zamieszanie swoimi slicznymi, zielonymi oczetami – wszyscy ekwadorczycy, z ktorymi mielismy stycznosci nie mogli sie nadziwic (no bo niby czarna i sniada, ale oczy jakby z innej bajki – oczywiscie nie ma nawet mowy, zebysmy sie wtopili w miejscowa ludnosc).

Jutro rowerami w strone Puyo, czyli coraz blizej dzungli :-)