Od rana zalatwialismy transfer na lotnisko do San Jose. W recepcji poznalismy sympatyczna Kostarynke Marie Cruz, ktora byla w Polsce u swoich przyjaciol (m.in. w Warszawie, Krakowie, Zakopanem) i pokochala bardzo ten kraj i ludzi. Tak dobrze ja w Polsce przyjeto, ze i ona chcialaby zebysmy czuli sie wspaniale w Kostaryce. W poludnie wypozyczylismy katamaran – znowu wiatr nam sprzyjal i mknelismy przyjemnie. Po tym bujaniu sie z falami wskoczylismy do oceanu i jak dzieciaki nurzalismy sie przy brzegu dajac sie niczym liscie targac podmuchom fal oceanu. Pozeraly nas w swe odmety, po czym rzucaly z powrotem na brzeg. Zabawa, a przy okazji zdrowy dla skory peeling.Po lunchu pojechalismy na Sunset boat ride – jak sie pozniej okazalo do ostatecznego celu naszej wczorajszej ekspedycji rowerowej, a mianowicie do Playa Flamingo. Stamtad (a dokladnie z czarnej powulkanicznej plazy)odplynelismy nieduzym stateczkiem  w rejs na zachod slonca. Po drodze mijalismy male zielone wysepki i porosniete wysokimi palmami wybrzeze, a przed nami rozposcieral sie widok na zachodzace slonce i migajace w oddali skaly. Wracajac zegnalismy slonce posrod przemykajacych kolo nas lodzi rybackich i ptactwa. Piekny rejs, chociaz dla niektorych bujanie sie na statku mialo niefortunny koniec – Norbi, ledwo przestapiwszy prog naszego pokoju, zatonal w przestrzeni toalety i przez cala noc borykal sie biedak z problemami zoladkowymi. Nici z kolacji w restauracji wloskiej…