Juz wczoraj wieczorem postanowilismy rzucic okiem na najwiekszy ekwodorski wulkan – Cotopaxi. Rozwazalismy wiele opcji, kilka biur turystycznych gdzie ceny wachaly sie miedzy $35-50/os., ale ostatecznie pomyslelismy, ze skoro to nie Everest ani nieprzebyta dzungla to czemu by nie pojechac w ciemno na wlasna reke – podejdziemy tak daleko jak damy rade. Po sprawdzeniu paru informacji w przewodniku, wyszlo na to, ze sa dwa wejscia na wulkan – polnocne i poludniowe – pierwsze trudne i bez fauny i flory (lodowiec i wysokogorska wspinaczka), drugie obfitujace w faune i flore, i troszke latwiejsze. Od Panamericany (droga wiodaca przez caly kontynent amerykanski) mialo byc 4km do wejscia do parku (platne $10/os) a od tego monentu jeszcze 15km na Cotopaxi. Zlapalismy autobus jadacy z Latacungi do Quito i po drodze lamana hiszpanszczyzna poinformowalem kierowce, ze chcemy wysiasc przy wejsciu polnocnym. Chlopak pokiwal glowa, ze OK po czym po 20km wysadzil nas we wskazanym miejscu… jak sie dowiedzielismy w chwile po odjezdzie autobusu przy wejsciu poludniowym… Pomyslelismy sobie, no dobra, taki los i widocznie tak mialo byc. Idziemy dalej i pytam jakiegos autochtona o kilometry do wejscia i na Cotopaxi a facet nam mowi, ze do wejscia jest 7km (!) a od niego jest 32km na wulkan (!). Kto do jasnej choroby napisal w tym przewodniku 4 i 15km!?
No nic, machnelismy reka i pomaszerowalismy pelni nadziei na jakis cud. Cud nadjechal po przejsciu ze 3-4km i byl indianinem w pickupie. Zgarnal od nas $2 (kurde, co to za cud!?) i podrzucil do parkowego wejscia. Wysiadamy i widzimy przed soba waska droge szerokosci samochodu, wiodoca miedzy dwoma plotkami z drutu kolczastego, za ktorym rosnie cos podobnego do naszej kosodrzewiny (tyle, ze wieksze). Mysle sobie, no pieknie… 32 kilosy w zasiekach… Podchodze do grupki turystow, ktorzy wygladali jakby wykupili wycieczke na wulkan i pytam czy czekaja na cos konkretnego, czy maja wycieczke. Okazuje sie, ze maja wycieczke i za minutke jada pod wulkan, a dokladnie do laguny pod wulkanem. Zycze im powodzenia i idziemy z Monia zaplacic za wejscie. Jak zwykle pelni optymizmu. Nagle cud, tym razem ten najprawdziwszy, rzucil sie na nas od tylu, calkiem niespodziewanie. Cud o rudych wlosach i wygladzie Gringi (zenska odmiana Gringo, czyli bialasa), spytal czy moze mamy ochote z nim podjechac do laguny! Aaaaaaa! My? nie, no gdziez tam ;-) R E W E L A C J A! Toz to prawdziwy cud – jedyna, jedynusienka grupka przy wejsciu, jeden samochod z wolnym miejscem a my trafilismy chwilunie przed ich odjazdem! Koniec swiata! Podczas 15km drogi na lagune, okazalo sie, ze grupka todwie amerykanskie mamy 2. z corkami. Nie zaplacilismy za ta podroz zlamanego centavos. Wprawdzie wysadzili nas 20min przed laguna (czyli jakies 2-3km) ale z perspektywy pomyslelismy, ze ta droge bysmy szli wiecznosc.
W drodze nad lagune – posrod pustkowia porosnietego drobnymi kolorowymi kwiatkami, drobna trawka tu i owdzie, jakims krzaczkiem od czasu do czasu – zrobilismy kilka zdjec, w tym potencjalnie reklamowe dla firmy NORDRE z wulkanem w tle (ciekawe jak sie spodoba) i troche wideo. Mielismy wiele szczescia, bo poczatkowo szczyt wulkanu spowity byl we mgle, ale po okolo godzinie niebo sie rozchmurzylo na chwile i moglismy obejrzec stozek w pelnej krasie.
Nad laguna spedzilismy kilka ladnych godzin obchodzac ja dookola, wsrod ptactwa szuwarowego, dzikich koni i zadziwiajaco malej liczby turystow :-) Zrobilismy przy tym maksymalna ilosc kilometrow a w perspektywie mielismy 3-godzinny powrot do wejscia plus godzinny do Panamericany i polgodzinny – dobrze, ze autobusem – do Latacungi.
Przy powrocie, okrazywszy lagune okazalo sie, ze wyszlismy przy jakims kanale z woda, zupelnie po drugiej stronie drogi. Moglismy albo wrocic kilka kilometrow, albo isc w ciemno wzdluz kanalu, bo przeciez gdzies sie musi skonczyc… chyba. Kanalik byl bardzo sprytna przeszkoda, bo niby plytki (do pasa, nie wiecej), ale zarazem zbyt szeroki zeby go przeskoczyc. Poza tym na tej wysokosci bylo ciut zbyt zimno, zeby ot tak sobie wyskakiwac z cieplych butow do tego plynnego lodu. I znow zrobilismy przy kanale kilka kilometrow, a bylo to o tyle denerwujace, bo po jego drugiej stronie byla drozka wyjezdzona przez terenowki (po naszej stronie byla pozarastana sciezynka wydeptana przez takich magikow jak my, ktorzy postanowili isc dalej). W kocu przeskoczylem kanal, ktory okazal sie konczyc za zakretem, no coz :-)
Wracajac droga prowadzaca do wyjscia, zatrzymalismy sie chwilke przy zamknietym godzine wczesniej muzeum i poszlismy dalej.. 4,5 godziny do hostelu.. Nagle! cud postanowil znowu nas zaskoczyc i po przejsciu doslownie jednego kilometra zatrzymala sie przy nas terenowka z 5. mlodymi chlopakami i przyczepka z rowerami gorskimi. Chlopaki wlasnie zrobili downhill na rowerach do muzeum a stamtad wsiedli do auta i wyjezdzali z parku.. Bylo pozno i racjonalnie nie moglismy liczyc juz na zaden stop – co za przypadek! Chlopaki okazali sie roznej narodowosci znajomymi z poranka, kiedy to wykupili w biurze zjazd z wulkanu. Podrzulcili nas az do Panamericany (jechali w przeciwnym kierunku niz my), uscisnelismy sobie graby, podziekowalismy i poszlismy stanac na stopa. ktorego zlapalismy juz po 5min.
W Ameryce Poludnowej jest niezwylke latwo zlapac autobus na stopa. Staje sie w dowolnym miescu i macha do kazdego autobusu, przy czym kazdy z nich sie zatrzyma i to wlasnie w tym dowolnym miejscu. Podobnie jest w miescie – autobus miedzymiastowy niby rusza z terminalu, ale po drodze z kazdego przystanku na trasie (a troche tego jest) zabiera kazdego kto chce jechac w tym kierunku. Rzecz niezwykla :-)
Po wypadzie na wulkan Cotopaxi, padlismy w hostelu jak kafki… jutro w planach ciekawy targ indianski w Saquisili.