Dzis skoro swit przyjechalismy z Nazca autobusem lini „Cial” (mamy niesamowite szczescie, bo kilka dni przed przyjazdem i kilka dni po wyjezdzie, jak sie pozniej okazalo, mialy miejsca dwa wypadki autobusowe, w ktorych zginelo wielu ludzi – zdezyly sie autobusy lini Civa i Cheva). Gdy tylko weszlismy do centrum salezjanskiego od razu zostalismy zaproszeni przez poznanych wczesniej, na wyspach Ballestas, Polakow na dobre sniadanie z udzialem polskiej szynki i pasztetu przywiezionych z Chicago – smiejcie sie jesli chcecie, ale najpierw pojedzcie troche peruwianksie jedzenie :-) Pozniej odbyla sie wstepna narada gdzie i kiedy jada i jak to bedzie z nami. W koncu wyszlo tak, ze pojedziemy wszyscy razem do kanionu, ale dopiero jutro. Dobrze sie stalo, bo i my troche odpoczniemy od ciaglej tulaczki :-) Najpierw ksiadz Ryszard pokazal nam cala fabryke – pracuje tu mlodziez z najbiedniejszych rodzin peruwianskich, ktora najpierw uczy sie w tutejszej szkole. Po ogledzinach nasi znajomi poszli zwiedzac centrum a my do hotelu przy placu San Pedro, zeby troszke odpoczac. Dolaczylismy o 14:00 i pojechalismy wszyscy razem zwiedzac – najpierw potezny klasztor Santa Catalina. Mozna smialo powiedziec, ze to osobne male miasteczko w miescie. Poczatkowo byly to kobiety wywodzace sie z dobrych domow, wiec i warunki byly swietne, ale pozniej, po zmianie przelozonej, wprowadzono surowsza regule. Najbardziej zdumial mnie system pralni, ktory skladal sie z na pol przecietych wielkich „donic”, gdzie posrodku plynal strumien. Strumien byl kierowany do donicy reka – musialbym to Wam pokazac, ale system zaiste sprytny. Poza tym sa tu wielkie kamienne lejki do filtrowania wody (przesaczala sie ona przez kamien), piece chlebowe i oczywiscie bardzo ciekawe, acz skromne komnaty sypialne. Chociaz, zamiast komnaty musialbym napisac „cele”… No cos pomiedzy.
Po klasztorze poszlismy na obiad z widokiem na katedre, do ktorej zawitalismy nieco pozniej wchodzac na msze (chlopak nie chcial nas wpuscic, bo twierdzil, ze teraz turysci nie moga wejsc i jak wpusci nas to wszyscy beda chcieli wejsc – powiedzialem mu, ze chcemy isc na msze i ze niby co, jak jestesmy biali to juz turysci i nawet pomodlic sie nie mozemy, tak?! Wpuscil nas :-)).
Po wyjsciu z katedry poblakalismy sie po ulicach Arequipy, ktora jest naprawde pieknym, bialym miastem. Bialym dlatego, bo wiekszosc budynkow kolonialnych jest zbudowana z bialego tufu wulkanicznego. W drodze do domu, w sklepie, wpadl na nas syn Pana Edka – Daniel – ktory sie zgubil i w ten sposob razem wrocilismy taksowka do CEO.
U salezjan zjedlismy fantastyczna kolacje, ktorej glownym daniem byly ziemniaki zasmazane z miejscowym serem oraz roccoto relleno – faszerowana mielonym miesem, niesamowicie (!) ostra papryka. Lubie ostre, ale takiego to juz daaawno nie jadlem.
Po kolacji nasi znajomi jeszcze raz zweryfikowali swoje plany i tym samym potwierdzily sie wczesniejsze zamiary – jutro w droge do kanionu. Pa!