T-I-T-I-C-A-C-A… „Norbi, czy my NAPRAWDE jestesmy nad Jeziorem Titicaca?!” – pytalam z niedowierzaniem od samego switu, cieszac sie strasznie, ze tutaj wlasnie dotarlismy – do bardzo wyczekiwanego przez nas punktu wyprawy. Nie wiedzialam czy to sen, czy jawa, bo zeby wyruszyc na wyspy trzeba wczesnie wstac, czyli ok. 6.00. Zjedlismy kontynentalne sniadanie w przesympatycznym hostelu „Margarita” (slowo to kojarzy mi sie jedynie z drinkiem Margarita, jaki na ulicach w Las Vegas sprzedaje sie w wielkich butlach z dluga szyjka – moje wspomnienie z tym trunkiem wiaze sie z tym, ze Norbi zamowil mi Margarite bezalkoholowa!po prostu kelner podal mi…lemoniade!). Skromne te sniadanka, wiec zamowilismy sobie jeszcze jajecznice, ale byla „muy seco” (bardzo sucha!) – zdaje sie, ze zapomnieli o podstawowej bazie, czyli maselku lub jakimkolwiek innym tluszczu… Na cale szczescie kwitnesencja w postaci jajek byla, i to najwazniejsze. Jednak najlepsza jajecznice (nieporownywalna w smaku nawet z domowa!) jedlismy w dzungli… Pychota! Nie wiem co jest takiego magicznego w buszmenskim jedzeniu, ale sadze, ze same okolicznosci sprawiaja, iz kazdy prosty posilek tak bardzo tutaj smakuje. Dla mnie ta jajecznica, ktora jedlismy u Huga Vargasa w dzungli pachniala przygoda – byla w niej po prostu jakas szczegolnego rodzaju egzotyka! Wracajac do watku…

Rankiem spakowalismy sie w male plecaczki, zostawiajac duzy ekwipunek w hostelowej przechowywalni bagazu i poinformowalismy wlasciciela „Margarity” o naszych planach spedzenia nocy na jednej z wysp Titicaca. „Mucho gracias, hasta luego” i ruszamy „z buta” do portu. Po drodze „muy simpatico peruwiano” pytany o droge, zamiast nam wytlumaczyc jak dojsc, w jaka ulice skrecic itd., po prostu szybkim krokiem niemalze odprowadzil nas do portu, na pozegnanie sciskajac mocno dlonie i zyczac „mucho suerte”. Zycie w Puno dopiero sie budzilo, otwierano lokalne kafejki… W porcie natomiast wrzalo… Barki szybko sie zapelnialy turystami i miejscowymi wracajacymi z Puno do swoich domostw na wyspach. Oczywiscie, jak to my, wciaz zadni nowych wrazen, nie wykupilismy zadnej wycieczki, bo po pierwsze nie lubimy isc na latwizne, po drugie – nie odpowiada nam spedzanie czasu w grupie turystow prowadzonych jak owieczki przez przewodnika (bo to najzwyczajniej burzy klimat „przezywania”), a po trzecie – nie chcemy placic agencji turystycznej, tylko bezposrednio rodzinom indianskim, ktore zdecydowanie sa w wiekszej potrzebie. Tak wiec omijajac ze wszech stron agentow oferujacych nam bardzo „korzystne” warunki wycieczek, udalo nam sie po kilkunastu minutach przedostac do kapitana jednej z lokalnych barek, transportujacej tutejszych mieszkancow na wyspy.

cdn……