Z Machu pojechalismy pociagiem do twierdzy Ollantaytambo, gdzie rozegrala sie bitwa pomiedzy uciekajacym z Cusco Inka Cripple, a armia Hernanda Pizarra (nie Francisca). Inka wygral zalewajac doline i tym samym odcinajac zolniezom odwrot. Cala historia jest oczywiscie bardzo ciekawa, jak zreszta wszystkie zwiazane z Inkami, ale jest zbyt dluga, zeby ja tu przytoczyc. Twierdza Ollantay jest wielka i bardzo dobrze zachowana, mozna obejrzec nawet wzory ozdobne wyryte w kamieniach, o co gdzie indziej raczej trudno. Pospacerowalismy sobie po niej wzdluz i wszerz, a pozniej ruszylismy przez Urubambe (gdzie zjedlismy kiepski obiad, ktory dalo sie po prostu przelknac.. i nic wiecej) i Pisac (gdzie kilka dni temu buszowalismy po targu) do lezacych 8km przed Cusco ruin Tambomachay. Tu zaczyna sie szlak prowadzacy od jednych ruin do drugich, a konczacy sie w samym Cusco.

Idac tym szlakiem mozna odwiedzic po kolei: Tambomachay (laznia Inkow – kilka kamiennych murow i dwie fontanny – srednio ciekawe), Pukapukara (zaraz obok Tambomachay – znowu kilka murow i plaski szczyt – srednio ciekawe), Qenqo, gdzie dotarlismy tuz po zmroku (kilka skal pocietych wzorami, wykute w kamieniu komnaty i bardzo interesujacy zegar sloneczny, wyznaczajacy konkretne dni, nie godziny – bardzo ciekawe!) i w koncu slynne Sacsayhuaman, ktore lezy na poczatku „pyska pumy” (pisalismy o tym, ze Cusco jest zbudowane na planie pumy?). Do tej ostatniej twierdzy podeszlismy z milym, miejscowym chlopakiem, ktory nie dosc, ze wskazal nam droge to jeszcze co nieco opowiedzial w tematach tzw. ogolnych. W Sacsayhuaman poblakalismy sie niestety juz w ciemnosciach, rozswietlane tylko z jednej strony wielkie sodowe lampy – oswietlenie calych ruin niestety juz dawno wygaszono, ale od czego mamy „czolowke”. Wchodzimy pozwiedzac ile sie da, bo przeciez nie po to szlismy „pieszka” te 8km, zeby pominac najwazniejsze budowle, a tu nagle gwizdek! W ciemnosciach! Mysle sobie, „kie licho?” i widze wylaniajaca sie z „otchlani” szara postac. Postac stanela z 20m od nas i kiwa reka na znak, ze „nie wolno”. Przygaszam czolowke i podchodze, bo widze, ze postac sie chyba jednak boi. Okazuje sie, ze to stroz nocny pilnuje „kamlotow” i gwizdze sobie od czasu do czasu na przychodzacych z miasta spoznionych spacerowiczow. Po kilku wymienionych slowach, stroz pozwala nam „zobaczyc” co chcemy, byle krotko. Czolowka na pelna moc i zwiedzamy. Tak, Sascayhuaman jest (byla) naprawde wielka twierdza! Nawet w ciemnosciach, a moze wlasnie dlatego, robi wrazenie.

Po kilku chwilach stajemy na schodach prowadzacych juz do centrum Cusco. Jak dobrze, ze koncza sie one w poblizu placu glownego, czyli rowniez naszego hosteliku – wydawalo mi sie w ciemnosciach, ze wyjdziemy o wiele dalej, a tu taka niespodzianka.

Wpadlismy jeszcze tylko na targ, gdzie obiecalem babce na straganie, ze kiedy wroce z Machu to kupie od niej bluze, ktora mi sie spodobala. Wtedy babka nie miala rozmiaru, ale z kolei ona mi obiecala, ze na dzis bedzie miec – i faktycznie miala :-) Razem z bluza kupilismy tez ladne chusty sluzace w Peru do noszenia dzieci, jako serweta na stol, do wiazania tobolka, jako dywanik na podloge i kilku innych spraw, ktorych pewnie nawet nie podejrzewamy. Piekne te nasze chusty :-) A jakie wielofunkcyjne, ciekawe czy w samochodzie mi sie przydadza do czegos, ekhm… ;-)

Noc znowu w hosteliku Inti Paquarina, gdzie telewizor jest na „golych kablach” w scianie i gdzie, niestety, dokonala zywota nasza turbo-grzalka! Pierwszy raz, na wlasne oczy widzialem jak sie cos pod woda pali. A palil sie stalowy drut (pewnie od grzania wytworzyl za wielkie bomble powietrza i „sie zajal”). No szkoda, jutro poszukam kolejnej :-)

PS. W dodatku bylem tak zmeczony, ze uderzylem reka w szybe, kiedy recepcjonista powiedzial, zebym sobie siegnal papier toaletowy – wydawalo mi sie, ze szafka jest otwarta :-)