Tu po sniadaniu pojechalismy zwiedzic kilka wspomnianych przez nas wczoraj Huacas, czyli miejsc, jak sie wierzy, obdarzonych magiczna moca. Huacas moga to byc rzeki, budowle lub po prostu miejsca. Na pierwszy ogien Swiatynia Ksiezyca – naprawde bardzo ladnie zachowana, zbudowana z cegiel adobe czyli z gliny „wypalanej” na sloncu. Zachowalo sie w niej mnostwo dekoracji sciennych, ktore caly czas sa odrestaurowywane przez siedzacych tu i owdzie specjalistow. Jak wiekszosc, o ile nie wszystkie, tak i ta swiatynia sklada sie z kilku (ta akurat z 5) swiatyn zbudowanych jedna na drugiej (taka rosyjska matrjoszka), co mialo zapewniac nastepcom gromadzenie energii poprzednikow. Okolo 500m w linii prostej od Swiatyni Ksiezyca polozonej u stop calkiem sporej gory, lezy druga swiatynia – Slonca. Jest ona o wiele bardziej zniszczona dzieki uprzejmosci kolonistow, ktorzy w tamtym czasie przekierowali bieg rzeki, co spowodowalo „rozmycie” budowli. Druga swiatynia nie sluzyla do celow religijnych a politycznych, ale obecnie archeolodzy nadal to ustalaja. Miedzy obiema budowlami lezy nadal odkopywane miasto, po ktorym jeszcze niedawno biegla normalna droga turystyczna. Oczywiscie to wszystko mozna pewnie znalezc w przewodniku, wiec nie rozpisuje sie za wiele na ten temat.

Po obejrzeniu swiatyn zostalismy zawiezieni przez sprytnego kierowce busika do zaprzyjaznionej (jego, nie naszej) restauracji, gdzie menu del dia, czyli najpospolitszy obiad kosztowal 8 soli na osobe. (3 sole to $1, ok. 1 zl). W porownaiu do ekwadorskich almuerzos to fura pieniedzy! :-) Usiedlismy, zerknelismy do menu i wtedy postanowilem obejrzec okolice niedaleko restauracyjki. Jak sie spodziewalem znalazlem dwie, gdzie menu dnia bylo za 3 sole! Co za roznica! Wstalismy, podziekowalismy, kilka chwil pogadalismy ze zdziwionym kelnerem i naszym kierowca busika, ktory uparcie twierdzil, ze moze i gdzie indziej jest taniej, ale tu jest BEZPIECZNIE (taaa, zwykle turystyczne gadanie), po czym poszlismy do tamtej knajpki. Jedzenie moze nie bylo rewelacyjne (w tej drozszej tez nie), ale bylo co najmniej przyzwoite i bez sensacji zoladkowych.

Druga czesc wycieczki to na wpol zniszczone przez ulewne deszcze (zjawisko, ktore tu nazywa sie El Nino i wystepuje co kilka lat) misateczko Chan Chan. Naszym przewodnikiem byl oczywiscie nasz kierowca, bo wytmyslelismy sobie, ze moze posluchamy opowiesci po angielsku a nie hiszpansku. No to dopiero byla wpadka. W rezultacie usmialismy sie po pachy (ale tak zyczliwie i „z niemocy”) bo kierowca.. o! pardon.. „przewodnik” opowiadal cos w stylu: „o, a tu sa mury. Mury sa jak widac wysokie. Kiedys byly wyzsze. O, a tu jest pies. To pies peruwianski…” i w tym guscie caly czas. Wiecej przeczytalismy z tabliczek opisujacych dane miejsce. No, ale wtedy nie byloby tyle smiechu :-))

Po Chan Chan pojechalismy jeszcze tylko obejrzec w Huanchaco tradycyjne polowy krabow na specjalnych trzcinowych (Scirpus californicus) lodziach uzywanych w tym celu od wiekow, ktore nazywaja sie caballitos de totora i wrocilismy do hoteliku.

Po kolacji w miejscowej „jadlodajni” poszlismy zarezerwowac sobie bilety u jednego z licznych przewoznikow autobusowych. Mielismy naprawde duzo szczescia, bo na 6 z nich bilety mial tylko jeden. I to dwa ostatnie w autobusie bus-cama. Wyruszylismy wiec o 22:30 sypialna wersja, gdzie siedzenia dalo sie pochylic prawie do pozycji horyzontalnej – chyba pierwszy raz wyspalismy sie w autobusie :-)

W ten sposob zawitalismy dzisiaj o 7:00 rano w Limie. Na razie jeszcze nic nie zwiedzilismy, ale od rana juz spotkala nas mini-przygoda. Pytam straznika pilnujacego dworca, jak dojechac na Miraflores (spokojna i ladna dzielnica Limy), a on mi na to, ze zamowi nam taksowke, bo inne sa malo bezpieczne (znowu to turystyczne gadanie i straszenie nieobeznanych ludzi!). No ok. Zadzwonil i czekamy. Po pol godzinie ciaglego zerkania na niego i dowiadywania sie, ze za 5 minut bedzie (zdecydowalismy sie, bo powiedzial, ze taksowkarz podwiezie nas za 5 soli) wkoncu spytalem przejezdzajacego taksowkarza ile bierze za kurs – 10 soli, ostatecznie 8. Dziekuje mu i czekamy na nasza super taxi. W koncu po 45 minutach podjezdza… spodziewalismy sie czegos lepszego, ale co zrobic. Wsiadamy a facet nam mowi, ze zawiezie nas do takiego jednego hotelu (pewnie mial uklad). My mu na to, ze dzieki, ale mamy wybrany juz swoj. Pytamy czy za 5 soli – tak, ale taksiarz wysiada z auta, podchodzi do straznika i cos gadaja. Straznik z kolei podchodzi do nas i proboje nas przekonac do jakiegos hoteliku w poblizu. My dziekujemy znowu i w koncu ruszamy. Juz po chiwli kierowca wyciaga coraz to nowe wizytowki i proponuje nam kolejne hoteliki. No co jest do choroby! Gluchy jakis czy co? Raz po raz mowimy mu, ze NIE, MAMY SWOJ HOTEL! W koncu nas podwiozl, wysadzil i zazadal 15 soli! No co za typ! Nagadalem mu, dalem do reki te 5 soli, ktore po 5 minutach mi oddal i rozmowa rozkrecila sie w najlepsze. W koncu, pomny na normalny kurs, o ktorym dowiedzialem sie od poprzedniego taksiarza, dalem mu jeszcze kilka soli i rozstalismy sie w „ozieblosci”. Dobrze, ze to nie majatek, ale i tak nikt nie lubi jak sie go robi w trabe.

Na razie jestesmy w bardzo fajnym, rodzinnym hoteliku Inkawasi, gdzie juz od rana dostalismy sniadanie, mimo, ze nam sie nie nalezalo. Troche odpoczniemy i idziemy zwiedzic centrum.

Jutro poranek w Limie, a wieczorkiem jedziemy w strone Nazca. Bedzie sie dzialo :-)