Po trzech dniach spedzonych w Jindabyne wrocilismy do Sydney. Jaka niespodzianke przygotowali nam Roma z Kacprem?! WÓZEK! I to JAKI! Myslelismy o tym, zeby na Gumtree kupic jakas uzywana, lekka spacerowke na pobyt w Australii, zeby byla poreczna i miescila sie w kamperze… Ale akurat teraz trafilismy szczesliwie w Sydney na czas, w którym ludzie wystawiaja przed domy rozne niepotrzebne im juz rzeczy… Stwierdzilismy, ze mozna byloby sobie caly dom urzadzic bazujac na takim zbieractwu ;) Podczas naszego pobytu w Jindabyne Roma z Kacprem wybrali sie na spacer do bardziej zamaznej dzielnicy, gdzie wyszperali elegancki wózeczek firmy Steelcraft – jest tak fajny, ze przywieziemy go pewnie do Polski :) Wlasnie szorujemy i dezynfekujemy siedzisko, bo byl troche brudny, ale ogólny stan oceniamy na bardzo dobry :) Jestesmy super zadowoleni, bo rozklada sie praktycznie w calosci i Minia bedzie mogla sobie w nim spokojnie spac :) Fantastycznie sie zlozylo, ze Australijczycy akurat teraz postanowili podzielic sie z nami swoim dobrobytem i miedzy innymi taki piekny wózeczek wystawili przed dom. A Roma z Kacprem wspanialomyslnie zainteresowali sie nim! Po prostu bombowo!
Co do Festiwalu… W czwartek bylismy duzymi optymistami sadzac, ze do Jindabyne dojedziemy z Sydney w 4 godziny… Przebycie tej trasy zajelo nam az 12 godzin (sic!). Trudno nam samym w to uwierzyc, ale tak bylo – zakupy, przystanki, karmienie, zmiana pieluch, poza tym wszystko wolniej robilismy ze wzgledu na „jet lag”, ktory utrzymuje sie co najmniej do 3-4 dni po przylocie… O 18:00 robi sie juz ciemno, wiec trzeba uwazac na drodze na kangury i wombaty… Podroz powrotna natomiast trwala 6 godzin, ale mielismy mniej przystanków i „jet lag” byl minimalnie odczuwalny. Do Jindabyne dojechalismy wiec dopiero o 6:00 rano w piatek. W programie festiwalowym o 9:00 zaplanowany byl wyjazd do Thredbo i wspolne zdobycie Góry Kosciuszki przez uczestnikow Kozzie Fest. Chcielismy bardzo w tym uczestniczyc, ale fizycznie nie bylismy w stanie po nieprzespanej nocy. Musielismy sie zregenerowac – zabazowalismy w schronisku Vaski Lodge, przekazalismy kopie naszego filmu „In the footsteps of Paul Edmund Srzelecki” (z tlumaczeniem angielskim, ktore otrzymalismy z TVNu 3 dni przed wylotem! ufff…), przywitalismy sie z organizatorami Festiwalu i pojechalismy ok.14:30 do Kosciuszko National Park (wstep do parku na 24h – za samochod 16 A$), zeby wspiac sie z Minia na Gore Kosciuszki. Niestety bylo juz za pozno, ostatnia kolejka odjechala o 16:00 i nie bylibysmy w stanie zdobyc dzisiaj szczytu. Postanowilismy przyjechac tu nastepnego dnia po projekcji naszego filmu.
Wieczorem w schronisku zjedlismy kolacje, dowiedzielismy sie newsow (dobrze sie spotkac z Polonia, bo mozna sie wielu ciekawych rzeczy dowiedziec na temat zycia w Australii) i poszlismy spac, zeby wstac rano w sobote, bo nasz film mial byc zaprezentowany o godz. 9:00 w Jindabyne Cinema. Poranek byl wspanialy! Slonce pieknie oswietlalo ogromne Jezioro w Jindabyne nad którym stoi pomnik Strzeleckiego. Na projekcje naszego filmu przyszlo okolo 80 osób i zostal on przyjety bardzo dobrze :) Dostalismy kwiaty, gratulacje, zdjeciom nie bylo konca… Wiele osob zainteresowanych bylo kupnem DVD z filmem, wiec po powrocie do Polski bedziemy musieli skonsultowac te sprawe ze stacja TVN. Wiemy, ze nasz film zostanie wydany na DVD przez organizatorow Festwialu „Polskie Ojczyzny” w Czestochowie, na ktorym zdobyl I nagrode. Tylko nie wiadomo jak to dlugo potrwa.
Jasminke zapakowalismy w chuste i przespala w niej 4 godziny od momentu prezentacji filmu! Ta chusta jest niesamowita! Jestemy z niej szalenie zadowoleni i Minia na pewno tez, bo spi w niej przytulona do mnie lub Norbiego niczym taki maly misiu koala :))) Taka grzeczniutka byla… Mnostwo ludzi nas zagadywalo i bylo to dla nas bardzo mile, zebralismy sporo wizytówek i zaproszen. Udzielilismy króciutkiego wywiadu dla radia SBS z Sydney (chociaz bylismy jeszcze nie obudzeni i na „jet lagu”…) – rozmowe z nami przeprowadzal Dariusz Paczynski, ktory byl konferansjerem podczas Festiwalu. Spotkalo nas kilka smiesznych sytuacji, o których opowiemy po powrocie do Polski (m.in. epizod, w którym pojawia sie 80-letnia sympatyczna babcinka i 50-dolarówka ;). Czekajac na tradycyjne spotkanie rodziny Strzeleckich pod pomnikiem Pawla Edmunda i wspolne zdjecie, filmowcy Oskar i Marek nakrecili z nami teledysk (to bedzie fajna pamiatka z Festiwalu, zwlaszcza dla Minusi!).
Oskar zaprezentowal na festiwalu dwa filmy – jeden z nich dotyczyl Aborygenow. Bardzo ciekawy dokument – sporo czasu musial poswiecic na dotarcie do Aborygenow i zdobycie ich zaufania. To niestety nie takie proste i wymaga tez duzych finansow, bo Aborygeni nie zrobia nic za darmo. Dowiedzielismy sie, ze mnostwo pieniedzy wzieli za pokaz tanca podczas festiwalu! Dla nas to jakies kolosalne kwoty… To temat na dluga dyskusje… Na sesji Strzeleckiej pod pomnikiem bylismy my, Les z Bogusia i synem Markiem z Coomy (+ pies), Gloria z Sydney, Andrzej Strzelecki i Krysta Strzelecka.
Porozmawialismy tez z zastepca Ambasadora Polski -Witoldem Krzesinskim, ktory tez byl na Festiwalu w ubieglym roku. Taka sesja pod pomnikiem trwa srednio z 15 minut, bo chetnych na fotke jest wielu. Musielismy stamtad uciekac, bo nie zrealizowalibysmy planu zwiazanego z wejsciem na Gore Kosciuszki, a pogoda byla przepiekna! Dojechalismy do Thredbo i atak na Kosciuszke zaczelismy o 14:00. Do pewnego momentu dojechalismy kolejka (w jedna strone – 21 A$), a dalej ruszylismy pieszo z Minia zapakowana w chuscie. Wlasciwie wszyscy juz z gory wracali, ale nam to bylo na reke, bo lubimy spokoj i intymnosc w takich okolicznosciach przyrody… Slonce cudownie swiecilo i to byla wspaniala wedrowka!
Moja pierwsza wieksza wspinaczka od czasu urodzenia Minusi, ale na Gore Kosciuszki wchodzi sie lekko i przyjemnie. Po drodze zerwalismy kilka kwiatkow tzw. „promyków slonca”, ktore przeslal Pawel Edmund Strzelecki w liscie do swojej ukochanej Adyny Turno (przypominaja nasza polska stokrotke) – o tej porze roku sa juz ususzone, wiec i gotowe do oprawienia :) Na szczycie spotkala nas niespodzianka! Kiedy zza zakretu drogi prowadzacej na sam najwyzszy punkt góry wylonil sie przed nami postument, zobaczylismy golasa (nic nie mial na sobie!) pozujacego do zdjecia! Australijczycy to maja fantazje (ale nie tylko oni ;)! Poczekalismy troche az sie ogarnie troche chlopaczyna… Okazalo sie, ze byl z dziewczyna. Oryginal – w brokatowej kamizelce (niczym z cyrku) i w kapeluszu, bardzo sympatyczny, nie omieszkal przeprosic nas za ten „pokaz” ;) Wnioslam wiec w chuscie Jasminke na Mount Kosciuszko (2228 m n.p.m.) i tym sposobem nasza 1,5 miesieczna wedrowniczka zdobyla najwyzsza gore w Australii i jednoczesnie – co prawda najlatwiejszy, ale jednak!- jeden ze szczytow Korony Ziemi!!!
Mamy rzecz jasna wszystko udokumentowane w postaci zdjec i nagrania na kamerze (zeby moc kiedys pokazac Minusi jak spedzila swoje pierwsze w zyciu wakacje :). Generalnie wejscie i zejscie zajelo nam 4 godz.45 min. (z podjazdem kolejka w jedna strone – w druga juz byla nieczynna i wracalismy nawet przez pewien fragment trasy droga szutrowa z latarkami czolowkami -zawsze bierzemy taki sprzet na wszelki wypadek). Wyprawa dzisiejsza z Minia byla bardzo udana! Nasz Kociak przespal cala trase w chuscie! Po powrocie obudzila sie i smacznie dorwala do piersi :) Podobnie dobrze znbosi podroz kamperem – spi sobie spokojnie w gondolce, a czasami rozglada sie ciekawie. Zaczyna stekac tylko wtedy kiedy jest glodna badz ma cos w gatkach, ewentualnie jak jej jest za cieplo lub zimno. A tak to z niej kochany Aniolek! Do Jindabyne dojechalismy ok. 20:45 – zdazylismy jeszcze na projekcje filmu o Aborygenach. Sily starczylo nam jedynie na kolacje i rozlozenie lozka… Po takim dniu bylismy fizycznie wyczerpani, ale za to bardzo szczesliwi :))) Dochodzily do nas tylko spiewy i granie na gitarze z wielkiej polonijnej imprezy (podobno bylo niezly klimat…;) – nie bylismy jednak w stanie dolaczyc (ze wzgledu na Minie, jak i ogolne zmeczenie intensywnym dniem).W niedziele (19 kwietnia) festiwal odbywal sie w miejscowosci Cooma. Pogoda nie byla zachecajaca, bo kropil deszcz i cieszylismy sie w sumie, ze wczoraj zdobylismy Gore Kosciuszki, bo dzisiaj nie byloby to mozliwe (stosujac sie do zasady :”Zrob dzis, co jutro zrobic masz”). Pokrzatalismy sie tu i tam, obejrzelismy wystep Aborygenów – Ngarigo People of the Monaro, ba! zalapujac sie z nimi przypadkiem na zdjecie (Aborygeni bardzo nie lubia jak sie ich fotografuje, chyba ze im sie za to zaplaci), wymienilismy kontakty, umowilismy sie z kilkoma osobami na odwiedziny w Sydney przed wylotem do Polski, udzielilismy kolejnego malego wywiadu dla 3ZZZ Melbourne Ethnic Community Radio (2 maja puszcza to nagranie na antene), pozegnalismy sie z wszystkimi (moze do nastepnego roku, bo z nami nic nie wiadomo…). Na koniec dorwal mnie facet, ktory zajmuje sie projektowaniem koszulek festiwalowych i podal dane kontaktowe do siebie, bo chcialby z nami wspolpracowac (jeszcze nie wiem o co chodzi…). Po festiwalu pojechalismy do Lesa i Bogusi Strzeleckich, ktorzy zaprosili nas na obiad (po raz pierwszy w zyciu jedlismy zupe kasztanowa – przepyszna! wzielam przepis :). Poznalismy ich syna Marka (corke Natalie juz znamy). Spedzilismy u nich 2 godziny na sympatycznej rozmowie. Piekny maja dom, prawdziwy dom „z dusza”…Kazdy przedmiot ma swoj niepowtarzalny klimat… Bogusia sama zaprojektowala dom i tworzy wspaniale rzeczy – celuje glownie w witrazach, wszedzie ich pelno w mieszkaniu! Sa naprawde piekne… Zainspirowala mnie bardzo do takiej tworczosci. Les tez ma takie artystyczne zaciecie – takiego wielkiego konia zrobionego z czarnej blachy i postawionego na wzgorzu nigdzie jeszcze nie widzialam! Cenie bardzo taka kreatywnosc. Fajnie bylo sie z nimi znowu spotkac :) W Warszawie 14 maja bedziemy sie widziec z ojcem Lesa – Ryszardem Strzeleckim z Lodzi, ktory przyjedzie na uroczystosci poswiecone 90-leciu Panstwowego Instytutu Geologicznego ( z tej okazji bedzie tam zorganizowana wystawa upamietniajaca Pawla Edmunda Strzeleckiego, m.in. nasze zdjecia z wypraw po swiecie jego sladami).Kiedy wracalismy od Lesa i Bogusi do Sydney mnozyly nam sie pomysly… Zawsze tak jest, gdy spotykamy madrych, ciekawych i kreatywnych ludzi. Do Sydney jechalismy 6 godzin… Okolo 22:30 szukalismy jeszcze po stacjach benzynowych pieluch dla Minusi, bo okazalo sie, ze przedostatnia miala juz zalozona…Niedziela, sklepy pozamykane…Nigdzie nie bylo pieluch w jej rozmiarze (nosi juz Trójki Pampersy)…W razie czego powrot do tetry… Ale zaczelismy szukac i przedziwnym trafem znalezlismy jeszcze 4 sztuki w torbie fotograficznej Norbiego :) Zakupy sa juz konieczne…Dzisiaj w Sydney pogoda barowa – za oknem wiatr i deszcz, ale dosyc cieplo, bo 19 stopni… Idealny czas na sprawy organizacyjne i odpoczynek u Romy i Kacpra! Wieczorkiem na pewno sie gdzies wybierzemy.
Dziekujemy Wam Kochani Przyjaciele za e-maile, zainteresowanie i trzymanie kciukow!!! I czekamy tez na wiesci co u Was :))) Usciski od naszej Trojki i usmiechy od Minusi!