Nie wiem czy to za sprawą wyśmienitego  śniadania, czy całodziennej regeneracji w Albatrosie, ale dzisiaj sunę R10 jak dzika! Są na trasie momenty, gdy rozwijam prędkość 36 km/h (jadąc z górki – to mój rekord), natomiast średnia jest całkiem dobra, bo ok. 24 km/h. Czuję się na rowerze jak bogini, dla której nie ma rzeczy niemożliwych. Ale po kolei… Począwszy od Jarosławca przejeżdżamy przez Jezierzany, a dalej Łącko. Tu uwagę moją przykuwa kościół z XV wieku. Wioseczka jest tak urokliwa, że mam ochotę pogawędzić z jakąś babuszką. Przed jedną z charakterystycznych dla pomorza chat szachulcowych, zbudowaną na szkielecie drewnianym wypełnionym gliną niewypalaną, siedzi starowinka. Zagaduję ją i opowiada mi część swojej historii życia (mieszka w tej wiosce od 1968 roku), trochę bajdurzy o remoncie kościoła i co warto byłoby w nim wyremontować, o kwiatach w ogrodzie… Wiele jest w wiosce domów szachulcowych (w kratkę), a niektóre z nich są naprawdę stare – z 1830r. czy z 1840r. (w którym mieszkał książę Bogusław X). W takim domu zbudowanym z drewna i gliny podobno bardzo dobrze się mieszka, zapewnia wspaniałe warunki mikroklimatyczne, a dodatkowo jest to bardzo tanie i ekologiczne rozwiązanie. Taki typ budownictwa kojarzy się jak za króla Ćwieczka, ale jak się okazuje w wielu krajach europejskich realizowane są projekty budowy domów z  użyciem gliny niewypalanej.

Dalej śmigamy R10 małymi wioseczkami przez Korlino, Królewo, Zaleskie. Od początku dnia pogoda jest niepewna, wciąż uciekamy przed chmurami. Ale jedzie się doskonale, z wiatrem wiejącym w plecy. Czasami zdarza się jakiś „boczniak” i  wtedy jest mi gorzej panować nad rowerem, ale daję radę. Odczuwam jakiś przedziwny przypływ sił witalnych. Piękne widoki dodatkowo ładują mnie dobrą energią. Mijamy po drodze czaple na łące, boćki, zające… Mimo, że czarne chmury krążą gdzieś w pobliżu, nam przyświeca słońce. W pewnym momencie zbaczam z R10 i jadę 2 km dalej po wyboistej drodze do wsi Krzemienica. Przeczytałam, że jest tam bardzo ciekawe miejsce – Gospodarstwo Agroturystyczne Pasieka Wędrowna Barć. Mamy szczęście, bo właśnie wtedy gdy dojeżdżamy (brama jest otwarta, więc śmiało ładujemy się do  środka z rowerami) zaczyna padać. Generalnie na zwiedzanie trzeba się umawiać telefonicznie, ale  gospodarze tego miejsca – Państwo Grażyna i Leszek Onisiewicz – witają nas wspaniale zgodnie z zasadą „gość w dom, Bóg w dom”. Dzięki temu poznajemy niesamowitych ludzi! Jestem urzeczona ich energią, pasją, poczuciem stylu, pomysłem na życie, serdecznością… Pani Grażyna przez 30 lat pracowała jako nauczycielka, po czym w 1996 roku postanowili z mężem przeprowadzić się na wieś do Krzemienicy i zająć się pszczołami. Z działalności tej zrobili mistrzostwo świata! Każdy zakątek tradycyjnej zagrody chłopskiej z I połowy XX wieku,  zbudowanej w systemie szachulcowym, tętni życiem i jest świetnie zagospodarowany. Zresztą Państwo Onisiewicz dokonali rzeczy wydawałoby się niemożliwej, bo cały remont i odrestaurowanie tej, łącznie ze stylowym urządzeniem pokoi mieszkalnych, zajęło im zaledwie 100 dni!!!  Są dla mnie absolutną inspiracją do życia i przykładem na to, jak wiele można zdziałać dzięki pracy i pasji. Grunt to mieć dobry pomysł na zajęcie dla siebie, móc się nim dzielić z innymi (nazywam to użytecznością społeczną), czerpać z tego przyjemność i jeszcze zarabiać na życie.  Pani Grażyna oprowadza nas z Jaśminką po swojej magicznej przestrzeni. Pokazuje nam mnóstwo ciekawych rzeczy związanych z pszczelarstwem, m.in. kompletny strój pszczelarza, pasiekę, ramki z miodem, przepiękne wyroby z wosku pszczelego. Jest i drewniana figura św. Ambrożego – patrona pszczelarzy. Przyglądamy się rodzinie pszczelej w szklanym ulu obserwacyjnym. Oprócz pszczółek na terenie gospodarstwa są konie, wiele odmian papug i przyjazny pies Bazyl. Po sąsiedzku bociany wychowują swoje potomstwo. Wędrowna Barć zdobyła wiele nagród za swoją działalność edukacyjną, promocję dziedzictwa kulturowego Pomorza oraz pyszny miód (rzepakowy, lipowy, wielokwiatowy, gryczany i wrzosowy) i nalewkę „Onisiówkę” (pierwszą na Pomorzu tradycyjną nalewkę). Charyzmatyczna pani Grażyna częstuje Jaśminkę słoiczkiem miodku, a mi daje do posmakowania sławetnej nalewki. Pychota! Na koniec w prezencie dostaję od niej małą buteleczkę tego cudnego trunku :-) Będąc z nią czuję niebywały przepływ energii i to spotkanie zaliczam do tzw. „magicznych”, inspirujących, bo rozmawiamy nie tylko o pszczelarstwie, ale o szeroko pojętym życiu, o miłości, relacjach, pomysłach na życie… Szkoda, ze czas tak szybko płynie… Najchętniej zostałabym u nich na kolacji, bo dom – do którego zaprasza mnie Pan Leszek – jest niesamowity! Pod dachem starej szachulcowej zabudowy kryje się niesamowity czar! Wnętrze promieniuje takim smakiem i stylem, na ścianach wiszą zdjęciach dostojnych przodków z linii Onisiewiczów. Żal stąd wyjeżdżać! Pomimo, że byłyśmy niezapowiedzianymi gośćmi poczułyśmy się w tym miejscu tak wyjątkowo.

Akurat deszcz przestaje padać i możemy jechać dalej. Zamiast wracać na R10, jedziemy jeszcze 2 km dalej do Swołowa, gdzie znajduje się muzealna Zagroda Albrechta – przykład typowej czworobocznej zagrody zamożnego chłopa, jakie występowały m.in. na Pomorzu w XIX i XX wieku. Poznajemy życie jakie się prowadziło w takiej w wiejskiej zagrodzie. Przemykają tu stada gęsi, jest bardzo oswojona koza, owce, konie, krowy…  Jest też bociek Olo ze złamanymi skrzydłami (biedak). Jaśminka znajduje sobie towarzystwo dzieciaków i włącza się wraz z bandą do akcji ratowania malutkiej jaskółeczki, która wypadła z gniazda. Na koniec raczy się pysznymi pierogami z kaszą jaglaną i serem oraz plackiem ziemniaczanym z mięsem w Gospodzie pod Wesołym Pomorzaninem. Choć potraw nie tylko kilka, to mamy pewność, że wszystko jest świeżo przygotowywane.

Po tym spotkaniu z wiejskim życiem żegnamy Swołowo. Jest tu wiele tego typu zagród, co tworzy wyjątkowy klimat. Na domach widnieją tabliczki z informacją „sprzedam świeże jaja”… Dwóch panów przed spożywczakiem pociąga lokalne piwko z butelek… Ruszamy dalej. W Pęplinie mijamy malownicze stosy ze słomą, które pięknie kontrastują z granatem nieba. Oświetlenie jest przy tym ciepłe, bo słońce już powoli zniża się ku horyzontowi.

Mkniemy polami, już R10. Przed Ustką trasa robi się trudno przejezdna. Walczę z różnymi przeszkodami na drodze, począwszy od trudnego wjazdu na mostek (ledwo daję radę), a skończywszy na błocie, wystających korzeniach i stromych podjazdach. Jest ciężko, co tu mówić. Tym bardziej cieszę się, gdy dojeżdżamy już do centrum Ustki. Kieruję się od razu do hotelu Lubicz ****Wellness & SPA (www.hotel-lubicz.pl). Zdobył on wiele wyróżnień i rekomendację „Forbes”, a co mnie interesuje reklamowany jest jako przyjazny rodzinie. Dlatego właśnie zamierzam go przetestować.