Właśnie mija 14. dzień naszej rowerowej podróży (nie liczę pierwszego dnia spędzonego w pociągu). Wszystko idzie zgodnie z planem, bo założyłam sobie, że przejedziemy wybrzeże z Jaśminką w ciągu 2 tygodni. To już ostatni etap podróży. Z Dębek jedziemy 10 km lasem (przez Rezerwat Przyrody „Widowo”) aż do Karwi. Stąd drogą publiczną do Jastrzębiej Góry. Z ciekawości schodzę na plażę – zejście tu jest strome i chyba dość kłopotliwe dla rodzin z dziećmi (zaopatrzonych w pełen sprzęt – wózki itp. akcesoria). W Rozewiu zdobywamy przedostatnią już na trasie latarnię morską (imienia Stefana Żeromskiego) z 1822 roku. Naszym oczom ukazuje się w pełnej okazałości cel naszej wyprawy – Hel. Paralotniarze, w oddali wiatraki, już czuję ten klimat… Mijamy Chłapowo i wjeżdżamy do Władysławowa. Tutaj czuję się już „jak w domu”, czyli
prawie u kresu podróży. Zahaczamy o Bar Fala (polecam – super miejsce dla rodzin z dziećmi, bo na terenie ogródka jest fajny plac zabaw dla dzieci). Zwiedzamy duży port, przyglądamy się kormoranom i mewom na betonowych falochronach, oglądamy statki i łajby. Jaśminka ma największą radochę z pseudopiratów i ogromnego sztucznego wikinga. Jazda rowerem od Władysławowa do Helu to już czysta rozkosz! Biegnie tędy super trasa rowerowa. Po drodze można przysiąść na jednej z eleganckich ławeczek i popatrzeć na zachód słońca na Zatoce Puckiej. Czuję naprawdę wakacyjny klimat! Kitesurferzy, windsurferzy, wiatr we włosach… Jest bosko! W Chałupach 3 zatrzymujemy się na chwilę. Atmosfera czadowa, bo akurat trafiamy na ekskluzywny ślub! Jest jak z amerykańskiego snu – wszyscy goście ubrani na biało z marynistycznymi
akcentami. Na kampie rzuca się w oczy piękne ferrari. Wjeżdżamy rowerem na teren weseliska i przebijamy się na mostek parkując triumfalnie w bramie z kwiatów :-) Wszak jesteśmy już jedną nogą (czy też jednym kołem) na mecie! W Kuźnicy zatrzymujemy się na przystani przy malowniczych łódeczkach pięknie oświetlonych przy zachodzącym słońcu. Na kampingu Maszoperia odwiedzam znajomych „Górali” – Asię, Łukasza i małego Wojtusia, którzy bazują tu już drugi miesiąc. Niesamowity jest czar tego miejsca, ludzie, klimat kitesurfingu… Chciałoby się zostać! Tak mi się tutaj podoba, że z przyjemnością w przyszłe wakacje wybrałabym się właśnie na Hel! Ruszamy dalej sunąc do celu wyprawy. Gdy dobijamy do tabliczki z napisem Hel radość nie zna granic! JESSSTT! Udało się! Hel zdobyty :-))) Pokonałyśmy w sumie 559 km, średnio po 50 km dziennie. Aż nie mogę
uwierzyć, że ze Świnoujścia dojechałyśmy tu po prostu NA ROWERZE! Jest pięknie, teraz jedynie pozostało mi znaleźć nocleg, co jak się okazuje wcale nie jest takie proste w miasteczku Hel. Wszystkie miejsca noclegowe w hotelach zajęte. Dzwonię po kwaterach, ale pomimo tego, że na tabliczkach przed domami widnieje napis „Wolne pokoje”, nie ma to nic wspólnego z rzeczywistym stanem. W końcu po godzinie poszukiwań (sic!) jakiś sympatyczny, zaspany pan otwiera nam drzwi. Jest w samych gatkach, więc prosi o chwilkę na założenie spodni. Trafiamy na wolny pokoik. Zatrzymujemy się tu na 2 noce, żeby uczcić finał naszej wyprawy :-) Akurat w Helu rozpoczynają się obchody D-Day!