Parafrazując tytuł jednej z książek, to był Długi Lot (por. The Long Walk). Ale jesteśmy, juuuhuuu! Już w samolocie linii AIR NEW ZEALAND przekonujemy się, że kraj do którego lecimy jest wyjątkowy, a swoją fantastyczność (nie tylko Tolkienowską) eksponuje do granic możliwości. Spoglądając na trzy przesympatyczne gębule stewardów biegających po pokładzie doświadczamy tak pozytywnych wibracji, że przez moment przechodzi mi po głowie niedorzeczna myśl: „Nawet jeśli ten lot miałby być ostatni to w tak doborowej kompanii byłby strzałem prosto do nieba…”. Brrr, odpukać, ale takich stewardów na normalnych pokładach – nawet 5 gwiazdkowych(!) – po prostu się nie spotyka! Chyba, że na amerykańskich statkach kosmicznych, ale o tym przekonam się dopiero za kilkanaście lat – może Jaśmina zabierze mnie w kosmos na moje 50-urodziny ;) Uśmiech dookoła głowy, elegancja i szyk w połączeniu z luzem i poczuciem humoru, dają efekt, który działa na pasażera (a może jeszcze bardziej pasażerkę) niczym ambrozja z domieszką jakiegoś przedziwnego afrodyzjaku. Po raz pierwszy mam też przyjemność oglądać Maorysa i to właśnie w roli stewarda. Co tu mówić – pełna egzotyka! Jesteśmy przekonani, że kandydaci do tej pracy poddawani są niestandardowym testom, przy których muszą wykazać się nieprzeciętną fantazją, pasją i indywidualnym podejściem do każdego pasażera. Mało tego, fenomenalna kadra to nie wszystko! Przy zapinaniu pasów zaskakuje nas świetnie doprawiony absurdalnym humorem filmik o zachowaniu na pokładzie samolotu w sytuacjach awaryjnych. O żegnaj samolotowa nudo! Film jest wyjątkowy, bo zrobiony w konwencji Hobbita, z obsadą aktorów znanych z bestsellerowej produkcji. Gdyby każdy kraj wpadł na pomysł takiej reklamy we właściwym dla siebie stylu to byłby to prawdziwy hit. Hmm, jakie akcenty narodowe zaprezentowałaby Polska? Jest w naszym kraju coś szczególnego, bo podsłuchując obcokrajowców (czasami to mi się zdarza) jak wypowiadają się o Polsce, jeden przymiotnik wiedzie pierwsze skrzypce: „CIEKAWY KRAJ”, poczym zazwyczaj na tym się kończy. Często też lakonicznemu wyrażeniu opinii towarzyszy lekka zaduma i uśmiech. Zupełnie nie potrafię tego rozszyfrować! Cóż np. podróżowanie po Polsce koleją musi być dla obcokrajowca ciekawe, skoro i w naszym społeczeństwie potrafi wzbudzać tyle emocji i debat.
Wracając do genialności nowozelandzkich linii. Ekipa na pokładzie to jeden atut, film instruktażowy – drugi. Trzecim jest jedzenie! Czy wikt samolotowy może być pyszny? W innych przypadkach nie, ale w tym szczególnym z przekonaniem mówię: TAK! Canneloni faszerowane kurczakiem i zapiekane z serem, świeża sałatka, ciacho jabłkowe z rozpływającym się na dnie lodem i hojnie podawane trunki w iście wakacyjnym klimacie, dają przedsmak zbliżania się do jakiegoś raju.
Lot z Hongkongu do Auckland mija niczym błyskawica i ostatnie 9 godzin spędzonych w powietrzu to już czysta przyjemność. Gdy z okna samolotu wyłania się Kraina Długiej Białej Chmury rzuca nam się w oczy jej nizinny charakter. Gdzie te góry, lodowce, gejzery? Te obrazki z folderów? Chwilowo mamy wrażenie, że Wyspa Północna jest płaska jak stół, w przeciwieństwie do Południowej. Na razie obie wyspy są dla nas czystą niezapisaną kartą i tak naprawdę osobiście nie mam wobec podróży po Nowej Zelandii żadnych oczekiwań. Jeśli pojawi się jakaś miłość do tego kraju to będzie totalnie spontaniczna, a taka – jak wiadomo – jest najbardziej twórcza! Czy trwała? To się jeszcze okaże.
Lotnisko w Auckland. Jak tu cicho, spokojnie, czysto, jakby faktycznie było na końcu świata. Przechodzimy przez bramę z rzeźbieniami maoryskimi zaliczając pierwsze zachwyty. Zdjęcia z nowozelandzkich plenerów zawieszone na ścianach lotniska przywołują nieziemskie obrazy. Norbi wzdycha: „Gdybyśmy chociaż jedno takie przywieźli …”. Chyba trudno nam uwierzyć w to, że dane nam będzie być w takich sceneriach. Zaczynam mieć obawy, czy ten miesiąc z hakiem to nie za krótko na poznanie wszystkich cudów natury kryjących się na nowozelandzkich wyspach.
O dziwo nad wyraz gładko przechodzimy przez kontrolę bagażową, o której mówi się, że jest tutaj wyjątkowo restrykcyjna. Wręcz przeciwnie, nikt nam spekcjalnie nie zagląda pod podeszwy butów w poszukiwaniu resztek ziemi polskiego czy też chińskiego pochodzenia. Nikt też nie rozbebesza plecaków w poszukiwaniu ewentualnie niezadeklarowanego jedzenia. Przeszkolony do zadań antynarkotykowych pies obwąchuje bagaże, merda ogonem, ba! domaga się pieszczot… Jaśmina dostaje kartki z wizerunkami psów-bohaterów lotniska w Auckland i ogólnie jest bardzo przyjaźnie (nie to co w Stanach! – o zgrozo!).
W końcu wychodzimy przed gromadę Kiwi oczekujących na swoich bliskich. Uwielbiam ten akcent każdej podroży, przekraczanie magicznej granicy, gdzie następuje spotkanie z miejscowymi. Najbardziej interesująco wygląda to w krajach Ameryki Południowej – to jest totalna egzotyka, bo ludzie są zjawiskowi. Gdzie jest ksiądz Wiesław z Towarzystwa Chrystusowców? Może nie przyjechał? Właśnie u niego na plebanii mamy się zatrzymać podczas trzydniowego pobytu w Auckland.
Z księdzem nawiązałam kontakt przez internet i wspaniałomyślnie przygarnął nas do siebie. Przy okazji poprosił nas o przywiezienie z Polski deficytowego towaru na antypodach. Właściwie poczuliśmy się jak misjonarze, mając za zadanie przetransportować do Nowej Zelandii (sic!): figurę Jezusa do grobu o wielkości 1,20 m, witraże naklejane na okna o tematyce sakralnej, hostie (najwięcej jak tylko można), podstawek pod mszał i cztery żyrandole na plebanię. Trochę nas rozbawiło to szczególnej miary zamówienie, ale staraliśmy się stanąć na wysokości powierzonego nam zadania. Figury nie byliśmy w stanie przetransportować, mimo najlepszych chęci. Gdy telefonowałam do jednego ze sklepów internetowych z pytaniem: „Ile waży Chrystus Zmartwychwstały?” brzmiało to co najmniej dziwnie. Wyobrażaliśmy sobie scenę w kraju muzułmańskim, na lotnisku w Doha w Katarze, jak paradujemy z wielką figurą Chrystusa. I śmiesznie, i trochę strasznie. Scena mogłaby być różnie zinterpretowana – także jako manifest religijny. Całe szczęście jeszcze dzień przed wylotem, a kilka minut przed zamknięciem Castoramy, udało mi się zakupić cztery wiklinowe lampy, a Norbiemu komunikanty i podporę pod Świętą Księgę. Misja została więc częściowo spełniona. Uff…
Ksiądz jednak przyjechał! Spotkaliśmy się wzrokiem i od razu wyczułam, że to on. Dobrze mieć takiego anioła stróża w pierwszy dzień pobytu gdzieś na antypodach, gdy człowiek ląduje na obcej ziemi po 32 godzinach podróży! Aż trudno w to uwierzyć, ale faktycznie od momentu wylotu z Warszawy aż do tej chwili minęły 32 godziny. Najdłuższa podróż powietrzna życia.
Reasumując trasę to wyglądała tak:
- z Warszawy do Doha (w Katarze) – 5,5 godziny lotu;
- w Doha na lotnisku 7,5 godzin czekania;
- z Doha do Hongkongu – 7 godzin lotu;
- w Honkongu na lotnisku – 5 godz. czekania (w tym czasie wyrwaliśmy się autobusem pod Skytrail);
- z Hongkongu do Auckland – 11 godzin lotu.
Co ciekawe, mimo tak długiej podróży i 12-godzinnej różnicy czasu między Polską a Nową Zelandią, nie odczuwamy wielkiego zmęczenia i nie mamy poważniejszych symptomów jetlagu. Wychodząc na parking przed lotniskiem poraża nas intensywne słońce. Jak tu gorąco!!! A to już schyłek lata… Zadowoleni wsiadamy do bryki księdza i ruszamy w kierunku robotniczej dzielnicy Wellington prosto na nowozelandzką plebanię. Na zapiecku w bezpiecznej przystani przygotujemy się do dalszych wojaży.
Na plebanii to się dopiero dzieje! Od dwóch tygodni odbywa się remont w trybie ekspresowym. Na szczęście znajduje się dla nas pokój – tuż po malowaniu i na dodatek w kolorze nieba. Świętość świętości. Rozglądam się… i czuję się już jak u siebie spoglądając na obraz święty, przypominający czasy spędzane na wakacjach u babci i dziadka. Wieszało się niegdyś taki nad łóżkiem. Jest sielsko anielsko, tu na drugim końcu świata. Szybka kąpiel, drobna przekąska i popołudniu ruszamy na miasto. Ksiądz jest w Nowej Zelandii dopiero od miesiąca (przybył tu z Brisbane), więc nie jest nam w stanie wiele powiedzieć jeśli chodzi o komunikację. Jak tu dostać się na Festiwal Pasifika? Oddaleni od centrum, bez dostępu do internetu i informacji…
Drepczemy 1,2 km na stację kolejową, zadowoleni, wsłuchując się w głośne koncerty cykad, wpatrując w zieleń, ciesząc słońcem… Na stacji czekamy i czekamy, a tu nic nie jedzie. W ostatnim momencie zmieniamy peron i załapujemy się na pociąg do stacji Newmarket. Tam mamy przesiadkę, musimy podejść prawie kolejny kilometr. Nie znajdujemy jednak stacji w miejscu wskazanym przez GPS, musimy iść spory kawałek dalej. Mija już 1,5 godziny od czasu wyjścia z plebanii! Dojeżdżamy na kolejną stację, gdzie dowiadujemy się, że jest już po festiwalu, bo o 17:00 wszyscy się już zwijają! Nie wiemy już, czy wierzyć facetowi czy nie, bo jest wyjątkowo dziwaczny i niespójny w gadce. Na dodatek każda z zapytanych osób przedstawia inną wersję sytuacji, nikt też nie potrafi nam rzetelnie doradzić w kwestiach transportu. Nawet dyżurni ruchu kolejowego gubią się w zeznaniach! Nie możemy zwrócić niewykorzystanego biletu zakupionego do Western Springs, gdzie odbywa się Festiwal, bo należy to podobno zrobić do 20 minut od czasu zakupu biletu, o czym nam nie powiedziano. W kasie zjawiamy się o 20 minut za późno na takie manewry.
Stojąc w kolejce na stacji w centrum Auckland nagle widzimy jak z ruchomych schodów wynurza się tłum młodych ludzi obwieszonych kwiatami na szyi. Wracają z Pasifiki! Na dodatek Jaśmina zasypia… Nici z dzisiejszego wyjazdu na „miasto”. Powoli i nas dopada zmęczenie.
Na ulicach i w komunikacji miejskiej Auckland rzuca nam się w oczy tabun młodych, tętniących energią ludzi różnych ras i narodowości. Totalny tygiel kulturowy. W tym tłumie raz po raz przemykają tylko starsi ludzie. Nie są oni tu tak widoczni, jak np. w Stanach Zjednoczonych. Nowa Zelandia to zdecydowanie kraj młodych. Dzieci i starszyzna przesiadują gdzieś pokątnie.
Resztkami sił wracamy ponad kilometr ze stacji na plebanię. No cóż, przynajmniej zorientowaliśmy się jak wygląda ten typ komunikacji. Jutro będziemy już mądrzejsi. Ruszymy na Festiwal autobusem właściwie spod… plebanii. Na koniec dnia pocieszenie znajdujemy w znakomitej potrawie jednogarnkowej, którą na kolację ugotował nam osobiście ksiądz Wiesław. Pełen respekt – to taki ksiądz, który nie ma gosposi i daje sobie sam ze wszystkim radę: pierze, gotuje, sprząta, odprawia msze, remontuje plebanię (i to z jaką pasją!), dba o wiernych. Przedsiębiorczy, zdyscyplinowany i pracowity. Chapeau bas!
Tak, wiemy – Monia ciut się rozpisała (literacka dusza) ;) Kolejne notki będą krótsze :) Koniecznie napiszcie nam, o czym chcielibyście czytać, co Was najbardziej interesuje w tej podróży. Dzięki i trzymajcie się ciepło!