Ostatni dzień w Auckland spędzamy na chłonięciu atmosfery miasta, krzątaninie pod słynną ze skoków na bungee Sky Tower, na zwiedzaniu Muzeum Auckland oraz najwyższego wzniesienia – Mount Eden. Rankiem jadąc do centrum cieszyliśmy się z zakupu tańszego od Discovery Pass (autobusy + pociągi) całodziennego biletu rodzinnego Family Busabout, żeby pod koniec dnia dowiedzieć się, że i tak przepłaciliśmy. Można było kupić sam Busabout, ponieważ Jaśmina i tak jeździ za darmo. No niestety, każdy przyjezdny musi na początku zapłacić frycowe za niedoinformowanie i nie bardzo jest jak temu zapobiec.
Jeśli chodzi o muzeum, to Auckland ma się naprawdę czym pochwalić. Nie wiem czy jeszcze gdzieś indziej w Nowej Zelandii znajdziemy taki ogrom informacji i przedmiotów związanych z Maorysami. Coś wspaniałego. Bez mrugnięcia okiem, krążąc między dziecięcymi pokojami edukacyjnymi (np. witrynka z wystawionymi wielkimi karaczanami ucztującymi na odpadkach jedzenia), tematami maoryskimi, oceanicznymi i wulkanicznymi, a symulatorem trzęsienia ziemi, gubimy tu bite trzy godziny i tylko ze względu na Jaśminę, która daje nam jasno do zrozumienia, że guzik już ją obchodzą te wszystkie „straszydła” opuszczamy gmach. Jeszcze tylko szybkie i faktycznie tanie sushi i już jedziemy autobusem w kierunku Mount Eden.
Wysiadamy z młodym Hindusem, z którym chwilkę porozmawialiśmy w drodze. Kiedy tylko Zee dowiaduje się, że mamy zamiar wejść na samą górę proponuje podrzucenie nas swoim studenckim wehikułem na szczyt. Wzniesienie, które jest właściwie kraterem wulkanicznym, nie jest może wysokie, ale okrążająca je kilkukrotnie droga byłaby sporym wyzwaniem dla Jaśminy. Wszyscy jesteśmy zadowoleni, łącznie z chłopakiem, bo jak się okazuje ostatni raz był tu kilka lat temu. Ach te dobre uczynki i pozytywna karma.
Po powrocie na plebanię czeka nas pakowanie, bo nazajutrz lecimy do Christchurch na Wyspie Południowej, niby tej ciekawszej, ale i zimniejszej. Przekonamy się.
Wolność zaczyna się w Christchurch
Lot mija błyskawicznie, bo to tylko niecałe 1,5 godziny z Auckland. Już przez samolotowy okulus widać, że Wyspa Południowa płaska nie jest. Ani trochę. Oczami wyobraźni już widzę naszego kampera, zwrotnego niczym transatlantyk na krętych, górskich serpentynach. No nic, może nie będzie tak źle, w końcu nie ja pierwszy i nie ostatni będę tu powoził.
Z tobołami idziemy odebrać nasz domek na kołach, ale sprawa nie jest aż tak prosta, bo Britz ma swoją siedzibę poza lotniskiem. Podjeżdżamy darmowym, firmowym busem. Jeszcze tylko chwila formalności, oglądania instrukcji obsługi kampera na DVD, lustracja samochodu na obecność zadrapań oraz wgnieceń i już jesteśmy wolni. Jeszcze raz, WOLNI! Możemy wszystko, kiedy i gdzie chcemy. Obozować oczywiście.
Akaroa
Nie mając już za wiele czasu do zachodu słońca kierujemy się na półwysep Banks, do miejscowości Akaroa. Dojeżdżamy po zmierzchu, ale nie sposób nie zauważyć w miejskim parczku białych sylwetek innych kamperów. Stajemy tuż nad wodą. Co ciekawe jest to miejsce przeznaczone specjalnie na obozowanie, ale takie nieoficjalne. Nikt nie będzie nas tu przeganiał, ani my nie będziemy nikomu przeszkadzać. Świetnie! Zasypiamy jacyś tacy, sam nie wiem, zadowoleni? :)
Poranek wita nas odpływem stopniowo odsłaniającym kamienisto-muszelkową plażę. Po śniadaniu z pobliskiej kafejki przynoszę świeżo parzoną kawę. Chyba własnie ten moment w podróży uwielbiam najbardziej. Świt, wszystko powoli budzi się do życia, zapach dobrej kawy, cisza, spokój, sielanka. Właśnie wtedy najwyraźniej widać granicę spraw ważnych i tych błahych. Dystans, perspektywy, możliwości… No tak, a później przychodzi upał, męczące zwiedzanie i kierat za kierownicą. Tak dla równowagi. Ale kto by narzekał ;)
Akaroa to miłe, senne miasteczko z zabudowaniami pamiętającymi poprzednią epokę. Początkowo założona przez Francuzów, przejęta przez Brytyjczyków, ale pozostawiona we francuskim klimacie i takimiż nazwami ulic, Rue. Przechadzamy się wzdłuż i wszerz, odwiedzając latarnię, zniszczony trzęsieniami ziemi stary, angielski cmentarz oraz The Giant’s House, czyli miejsce wypełnione – jak twierdzi autor – dziełami sztuki do złudzenia przypominającymi twory Gaudiego z barcelońskiego parku Guell.
W powrotną drogę do Christchurch udajemy się tzw. Tourist Drive. Trasa dłuższa, węższa i bardziej kręta, ale za to przepiękne widoki. Już w drugim dniu po tej stronie cieśniny Cooka zrozumiałem, dlaczego Peter Jackson nie mógł zepsuć ekranizacji Tolkiena. Z takimi przestrzeniami musiałby się solidnie przyłożyć. Zresztą, sami popatrzcie na próbkę krajobrazu. Znośny, prawda? :)
Jeszcze dziś chcemy dojechać szczytami w okolice Lyttelton, bo jak wieść gminna niesie jest stamtąd świetny widok na startujące o świcie nad Christchurch balony. Wprawdzie nie dojeżdżamy do samego Lyttelton, ale po drodze znajdujemy bardzo przyjemne miejsce na nocleg. Ot, przy drodze, z widokiem z góry na zatokę, która właśnie kąpie się w ostatnich promieniach zachodzącego słońca. Ależ będzie tu rano wschód!
Katastrofa w Christchurch
No niestety, przeliczyliśmy się sromotnie, bo rano okazało się, że jesteśmy właśnie spowici w gęste chmury, a wiatr hula aż miło. No nic, uda się następnym razem. Po wpadce z mglistym wschodem słońca zjeżdżamy do… słonecznego Christchurch. Wszystko wygląda fajnie prócz jednej rzeczy. Mocno zniszczonej starówki (Cathedral Square). 22 lutego 2011 nastąpiło tu trzęsienie ziemi o sile 6.3 magnitudy, którego wynikiem było prawie 200 ofiar i 2000 poszkodowanych. Centrum wygląda trochę jak po zamachu bombowym. Wszystko ogrodzone siatkami, katedra mocno uszkodzona, na starówce i w okolicach nadal pracują ciężkie maszyny. Wiele sklepów i centrów jest opuszczonych, a jeszcze więcej budynków, które tu były już nie ma. W ich miejscu są parkingi i kafejki w kolorowych kontenerach. Miliardowe straty.
Opuszczając Christchurch podjeżdżamy jeszcze na chwilę do Centrum Antarktycznego, gdzie można dowiedzieć się wszystkiego o prowadzonych tam badaniach, historii, poznać tamtejszą faunę, przejechać oryginalnymi arktycznymi pojazdami, a także wejść do symulatora burzy śnieżnej. W tym ostatnim poczuliśmy się jak w domu, -10 stopni, wieje i szaro. Serdecznie dziękujemy za przypomnienie ;) Najwięcej frajdy i tak miała Jaśmina.
Dom Dobrego Pasterza znad jeziora Tekapo
Z epicentrum zimna tniemy prosto nad jezioro Tekapo, gdzie mam zamiar zrobić najlepsze w swojej karierze zdjęcie, którego różnych wariantów widziałem już sporo. Chodzi o kościół Dobrego Pasterza (Church of Good Shepherd) zbudowany w 1935 nad samym jeziorem dla rodzin pionierów terenów Mackenzie. Wersje przy zachodzącym słońcu albo z gwiazdami w tle są przepiękne, sami zobaczcie.
Do celu mamy niespełna trzy i pół godziny. 3-litrowy diesel pracuje niczym lokomotywa, ale niestety, pod obiekt podjeżdżamy przy zachmurzonym niebie i w dodatku dawno po zachodzie słońca. Nie zdążyliśmy, a jak okazało się nazajutrz rano – po nocy spędzonej na pobliskim kempingu – wschody słońca nie są w tym miejscu już tak spektakularne. Nic to, fotograficznie wycisnąłem z kościoła co mogłem, a później poszliśmy poszukać w nim odrobiny spokoju i zadumy.
Kolejnym punktem są ośnieżone szczyty Mount Cook wraz z kilkoma tutejszymi lodowcami. Właśnie w tej chwili, po całym dniu spędzonym na szlakach, kładziemy się spać otoczeni górami na wyciągnięcie reki i niebem tak gwieździstym, że trudno je sobie wyobrazić z naszej, rodzimej perspektywy. Ale to jest już temat na kolejną opowieść.