W miejscach turystycznie okupowanych często korzystamy z państwowych kempingów DOC – Department of Conservation. Nocleg kosztuje tu jedynie 6 $NZ na os. (dla porównania na prywatnym kempingu Wyspy Południowej – ok. 32 $NZ za 2 os.) i zazwyczaj żaden ranger nie zbiera należności za nockę. Wrzuca się ją do skrzynki przy wyjeździe (nie zbadaliśmy statystyk ile ludzi faktycznie to robi). Na takim kempingu do dyspozycji jest kawałek ziemi, żeby zakotwiczyć dom na czerech kółkach i toaleta z umywalką. Często bezlitośnie „zapuszczona”. Jeśli ktoś potrafi załatwiać potrzebę fizjologiczną na bezdechu to gratuluję – jest uratowany! Jednak nawet ta umiejętność nie zachęca do korzystania z tego przybytku. Myślę, że sam Salvador Dali by wymiękł i w akcie desperacji dopisał kolejny rozdział w „Dzienniku geniusza”. Chcąc nie chcąc niepożądany zapach zostaje na ubraniu, a włosy bezlitośnie śmierdzą amoniakiem. Próbowałam raz i nigdy więcej w życiu! Efekt był porażający. Nawet dziecko odwracało nos od swojej mamy ;) To zdecydowanie „atrakcja” outdoorowa tylko dla twardzieli. Na dodatek trzeba za nią zapłacić kilka dolarów. Z drugiej strony to całkiem niedużo jak na warunki Nowej Zelandii, gdzie przeciętna atrakcja kosztuje ok. 25 $NZ ;) Rzecz jasna nie zawsze jest tak ekstremalnie z tymi toaletami.
Tu np. nocne (długo naświetlane) zdjęcia z Lake Gunn.
Co do noclegów… W wielu miejscach spanie zupełnie na dziko jest niemożliwe lub po prostu ryzykowne (na własną odpowiedzialność). Zwłaszcza jeśli nie jeździ się kamperem „self-contained”, czyli samowystarczalnym, a ściślej – wyposażonym w toaletę. W takich sytuacjach ratunkiem jest DOC-owskie rozwiązanie. Zwłaszcza w dużych miastach i przy największych turystycznych spotach, kamperowiczów ze wszystkich stron blokują tabliczki „no camping / no overnight staying”. Nawet Jaśmina, gdy podjeżdżamy wieczorem, żeby gdzieś zabazować na noc, załamuje ręce, gdy widzi znak zakazu dla kamperów (oj, komiczna jest wtedy!). Zresztą w podróży, siedząc przy nas z przodu samochodu, Mała obcykała sobie większość znaków drogowych. To jedna z „zabaw” skracająca jej czas jazdy, gdy danego dnia mamy do pokonania na przykład ok. 200 km. Inną jest wspólne śpiewanie piosenek (wszyscy mają śpiewać i to często tę samą piosenkę 20 razy pod rząd – żaden głos nie może się „wyłączyć”). Sprawdza się też zabawa w kalambury. Rysujemy najpierw palcem w powietrzu jakiś przedmiot czy osobę, a na końcu literę od której dane słowo się zaczyna. Oczywiście na zmianę. Mała w ten sposób szlifuje alfabet i w zasadzie zna już go w całości (nie rozróżnia tylko „ch” i „h”, „rz” i „ż”, ale to już dla 4-latka zdaje się wyższa szkoła jazdy;)
25 km za Te Anau, w Henry Creek (zdjęcie poniżej), wjeżdżamy właśnie na jedną z takich tanich miejscówek. Wysyłam Norbiego -„głowę rodziny”, żeby rozpoznał newralgiczny temat ;) Uff, tym razem nie trzeba zakładać masek tlenowych. Grunt jest bezpieczny. Na dodatek to ostatni przystanek do jednego z najpiękniejszych zakątków Nowej Zelandii. Szykujcie się, przez chwilę będzie znowu o blaskach podróży…
W krainie fiordów – Park Narodowy Fiordland
120-kilometrowa droga do fiordów z Te Anau do Milford Sound jest naprawdę bajeczna – lustrzane jeziora polodowcowe tak czyste, że można się w nich przejrzeć, łańcuchy gór, wodospady, rzeki, drzewa porośnięte mchem, rozgwieżdżone niebo i odgłosy cykad… Nic dziwnego, że Rudyard Kipling (autor Księgi Dżungli) opisał ją jako ósmy cud świata. Dramatyczne, magiczne, epickie – tak w Parku Narodowym Fiordland określa się to miejsce. Według nas całkiem słusznie – to kolejny po Górze Cooka zakątek, który dostarcza nam niezapomnianych wrażeń. Mocno energetyzuje pięknem, porusza każdą cząstkę ciała i duszy. Tramp i miłośnik przyrody doceni jego wspaniałe widoki. Od przebijających chmury klifów i gór pokrytych śniegiem do lasu deszczowego i wielu wodospadów. Nie wspominając o spotkaniach ze zwierzętami – nowozelandzkimi fokami wylegującymi się na skałach, butlonosymi delfinami, fiordlandzkimi oraz małymi błękitnymi pingwinami, jak i całą rzeszą skrzydlatych przyjaciół.
Rejs po Milford
Pakujemy się na stateczek i wypływamy na fiordy. Widoki faktycznie cudne, choć fotograficznie warunki nie są sprzyjające – słońce mocno „daje” prosto z góry. Ale co tam! Nawet Jaśmina chwyta za mój aparat i wpada w fotograficzny szał. Niektóre jej ujęcia są genialne, chyba stworzymy odrębną galerię ;) Mijamy łańcuch szczytów górskich, w tym ikonę Milford, czyli Mitre Peak, kóry wyrasta dramatycznie nad poziom wody na 1695 m. Dalej foki ucinające sobie drzemkę na skałach, wodospady i lazurowe wody jeziora łączące się z Morzem Tasmana. Nad głowami roztacza się błękit nieba… Co za szczęście, że trafiliśmy na pogodę, która najczęściej bywa tu kapryśna. Chociaż – z innej strony – deszcz i mgła może pogłębiać aurę tej niezwykłej części świata. Tak czy inaczej, nie ma wyjścia – na dwugodzinny rejs po Milford Sound trzeba się koniecznie skusić. Jak i na wędrówkę po okolicznych ścieżkach. Moglibyśmy chodzić godzinami… Nawet Mała nie bojkotuje, tak jej dobrze w leśnych ostępach. Przyjemnie byłoby popływać kajakiem, jak i porwać się na lot helikopterem nad szczytami. Sposobów na ekplorację tego terenu jest naprawdę wiele. Pozostawiam też tutaj swoje marzenie: pokonanie 3-dniowego Milford Track, zaliczanego do najwspanialszych szlaków w Nowej Zelandii. Ech, zresztą powodów, żeby tu powrócić, znalazłoby się dużo więcej.
Tunel prowadzący do… kea
W drodze na kemping (DOC-owski) z Milford do Lake Gunn, przejeżdżamy przez biegnący w litej skale, 1290-metrowy tunel. Wjazd do tej „dziury w ziemi” jest czymś niesamowitym! Wrażenie, jakby nigdy nie miał się skończyć, aż momentami brakuje tchu. I pomyśleć, że budowało go przez 17 lat pięciu facetów, którzy posługiwali się tylko i wyłącznie kilofami, łopatami i taczkami! Trochę już o nim pisaliśmy.
Całkiem niesamowite uczucie tak jechać wprost na otaczającą cię ze wszystkich stron, wielką ścianę. Mimo, że wiesz, że na końcu drogi jest… dziupla, czy inna mysia norka ;)
Zaraz za tym wyjątkowym tunelem, który oddziela Milford Sound od reszty świata, napotykamy się na papugi kea. O akcji z testowaniem plecaka też już wcześniej wspominaliśmy. Dodam tylko, że o bystrych papugach opowiadałam Jaśminie jeszcze przed wylotem do kraju Kiwi. Czekała na ich spotkanie z niecierpliwością. Setki pytań: „Mamo, a kiedy w końcu spotkamy te inteligentne papugi?” I w końcu stało się.
To zdjęcie na pewno pamiętacie.
Papuzia akcja godna paparazzi
Norbi dostrzega papugi, następuje szybka zawrotka kamperem, wypięcie z pasów i… Strzeleccy w komplecie galopują z samochodu prosto do ptaków. W ramach eksperymentu rzucam plecakiem w ich stronę (ze słodką zawartością na zachętę). Frajda z obserwacji ptaków głowiących się nad rozszyfrowaniem zamka do plecaka jest kosmiczna! Norbi wpada w amok fotograficzny, a my z Jaśminą pękamy ze śmiechu widząc jak cwane bestie kombinują porozumiewając się ze sobą komicznie. Normalnie Flip i Flap! Mylą żółty dzyndzel wystający z kieszonki plecaka z zamkiem i próbują go na zmianę ciągnąć. Czysta komedia! Nagle, jeszecze bardziej niż ptaki, zaskakuje mnie Jaśmina. W ferworze dobrej zabawy mówi mi, że skoczy tylko szybko do kampera i założy bluzę, bo jej zimno. „Za minutkę będę” – woła i już jej nie ma. Robi to w tempie ekspresowym. Nie traci czasu – po drodze zapina sobie polar. Ba, znalazła nawet gdzieś czapkę, którą założyła sobie na głowę! Zadowolona biegnie do papug. Jeden moment. Zatrzymanie. Patrzę na nią uważnie. Wrażliwym (matczynym) okiem. Z radością. Nie do wiary, jak w podróży potrafi zaskakiwać samodzielnością!
Właściwie w jednym momencie zdumiewają mnie trzy sytuacje: kombinacje alpejskie papug, zaradność córki i… pasja fotograficzna męża. Tak, Norbi też mnie kompletnie zaskakuje! Nie wierzę własnym oczom, gdy widzę go dosłownie t-a-rz-a-j-ą-c-e-g-o się po ziemi z aparatem w dłoniach, rejestrującego scenkę z kea z zaciętością typową dla paparazzich. Albo niezłych zapalenców (świrów? ;). Zapewnia mi to dzienną porcję śmiechoterapii, którą staram się jak tylko warunki sprzyjają praktykować. W jednej sekundzie znajduję też inspirację do tego, żeby stworzyć swój odrębny cykl zdjęć pt. „Fotograf w podróży”. Sama sięgam po aparat. Ta podwójna perspektywa rejestrowania chwili w jakiś sposob mnie kręci. Uczestniczenie w procesie tworzenia się danego kadru i ta próba uchwycenia zaangażowania (także fizycznego) fotografa w zdjęcie. Ten kto zajmuje się fotografią doskonale wie, ile czasami trzeba się nagimnastykować, żeby trzasnąć migawką ten jeden jedyny kadr. W tym przypadku to była akrobatyka na miarę nowozelandzkich papug kea. Efekty moich prób fotograficznych zamieszczę po wyprawie (zapewniam, jest na co czekać :). (Też zapewniam /Norbert)
Kiwi ze złamanym dziobem
W Milford Sound doświadczamy jeszcze jednego spotkania bliskiego stopnia. Tym razem z popularnym w Nowej Zelandii ptakiem weka, którego mylimy z… kiwi. Wiem, niezła wtopa. Ale kilka cech wspólnych z kiwi ma. Też nielot, nieśmiały, szarobury, rozmiarów identycznych, z tym że… o zdecydowanie krótszym dziobie. Początkowo sądziliśmy, że to kiwi ze złamanym „nosem”, ale ktoś nas oświecił, że jednak nie. Tak naprawdę zobaczenie kiwi na wolności graniczy z cudem. To ogromne szczęście i bardzo rzadka gratka. Ptaki te można zobaczyć właściwie tylko nocą i nie jest to takie proste, bo skutecznie się kryją w buszu. Występują też w ściśle określonych rejonach, a najłatwiej je spotkać na dzikiej wyspie Stewart. Z opowieści poznanych w podróży ludzi wynika, że nawet mieszkając 40 lat w Nowej Zelandii można nie zastąpić tego zaszczytu. I z desperacji oglądać kiwi w zamkniętych rezerwatach. No cóż, nie pozostanie nic innego jak tylko wybrać się do zoo :(
ola i michał
kw. 7, 2013 -
przyznajemy się bez bicia, że dopiero teraz, u schyłku Waszej podrózy, zaglądamy do Dziennika Wyprawy, ale (od razu spieszymy z usprawiedliwieniem :)), czesto Was wspominamy i zastanwiamy sie co u Was i jak Wam jest w dalekich krainach…Widzimy, że tak sobie… podróże męczące, monotonne, za krajem tęsknicie, o pracy myślicie i ta zima we wiosnę … polecamy :). A tak poważnie, choć dopiero teraz, ale Dziennik przeczytaliśmy na jednym tchu, żeby nie powedzieć na bezdechu, od deski do deski oczywiście, a ciekawość nasza kazała nam zaglądnąć nawet do zapisów archiwalnych. Odnośnie relacji z NZ, sami nie wiemy co lepsze – teskt czy zdjęcia ? Czytając Wasze przygody i wrażenia z NZ po prostu odpływa się w inną rzeczywistość, a to wszytsko „okraszone” taaaaaaaaaakimi zdjęciami, że dech zapiera w piersi. Takie widoki istnieją naprawdę ? :). I jak tu nie podróżować ! My byliśmy w Hiszpanii niespełna 10 dni i było cudnie, a Wasze 10 dni x 4 to bomba energetyczna dla duszy i ciała. Tymczasem dalej, równie intensywnie eksplorujcie Nową Zelandię, buziaki i czekamy na Was w Poznaniu – Ola i Michał P.
Norbert Oksza Strzelecki
kw. 28, 2013 -
Przepraszam, że odpisuję dopiero teraz – to wszystko wina tych niedobrych podróży! ;) Pewnie szybciej się spotkamy i Wam co nieco opowiemy niż powstawiamy wszystkie zaległe wpisy. I dobrze, jest pretekst ;) Dzięki, że czytaliście i dzięki za dobre słowo ;) Do zobaczenia niebawem! :)
Ewelina
kw. 16, 2013 -
Wszystko Wam sprzyjało……cudowne widoki, fantastyczna pogoda i świetne oko fotografa. Po prostu nie mogę sie napatrzeć…..